30 marca 2014

Jem zdrowo! Jogurt z nerkowców.

Pod tytułowym stwierdzeniem podpiszę się z czystym sumieniem, choć nie mam sztywnych zasad żywieniowych i poza manią czytania składów, nie przedstawiam sobą żadnego jedzeniowego konserwatyzmu. Nie jestem weganką, wegetarianką ani wyznawczynią surowej diety. Mimo to uważam, że wszystkożerca może dziś jeść jednocześnie wszystko i zdrowo. Bo przecież nawet kawałek domowego tortu z górą cukru i górą masła jest zdrowszy niż ten z pierwszej lepszej cukierni, gdzie góra cukru to nic w porównaniu ze sztucznymi ulepszaczami i utwardzonym olejem roślinnym, na którego widok w składzie ciarki przechodzą mi po plecach. Jedak jak każdy i ja mam swoje  niezdrowe słabostki jedzeniowe i poza skłonnością do domowych wypieków, wyliczyłabym tu jeszcze kilka innych grzeszków.  Mimo wszytko podtrzymuję pierwotne stwierdzenie, zasadniczo jem zdrowo!


Lubię nabiał i sama w domu produkuję zsiadłe mleko, śmietanę, masło, twaróg, jogurty, labneh. Jeśli tylko nadarzy się okazja, przywożę ze wsi świeże mleko w ilości co najmniej 8 litrów, potem cały tydzień dom i lodówka są obstawione słoikami, butelkami i rondlami z odciekającym serem. Nigdy jakoś nie czułam potrzeby zastępowania nabiału od krowy wersją wegańską. Jedynie przy produkcji domowego mleka z migdałów, zawsze utylizowałam powstały "serek", mieszając go z rzodkiewką, szczypiorkiem i … łyżką zwykłego, krowiego jogurtu. Tym razem dałam szansę przepisowi na wegański, surowy jogurt z nerkowców, który uroczo uśmiechał się do mnie ze stronnicy KUKBUKA. Po pierwsze na przepięknym zdjęciu jogurt upakowany w słoiku, okraszony kiełkami wyglądał bardzo zachęcająco. Po drugie uwielbiam nerkowce tak samo jak kiełki. No i stało się, kompozycję ową pokochałam od pierwszej łyżeczki. "Jogurt" jest kremowy i delikatnie kwaskowy, dzięki dodatkowi soku z cytryny. Jest też subtelnie przełamany słodyczą, którą uzyskałam dodając łyżeczkę miodu "malina leśna". Nie zamierzam nim zastąpić tradycyjnego jogurtu, nie wyobrażam sobie go w towarzystwie granoli, ale jako zdrowe i pełne energii, wiosenne śniadanie na pewno wykorzystam nie raz. 




Jogurt z nerkowców
inspiracja marcowy KUKBUK
przepis na 2 małe porcje
  • 100 g nerkowców
  • sok z 1/2 cytryny
  • 1 łyżeczka miodu (w oryginale syrop z agawy)
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (warto poeksperymentować z ekstraktem pomarańczowym lub cytrynowym)
  • szczypta soli
  • 1/4 - 1/3 szklanki wody mineralnej niegazowanej
  • garść kiełków (polecam rzodkiewkę lub lucernę)
Orzeszki namoczyć przez noc. Wypłukać i zmiksować na kremowy jogurt z pozostałymi składnikami z wyjątkiem kiełków, którymi posypujemy gotowe porcje nerkowcowego kremu.

29 marca 2014

W oczekiwaniu na nowalijki. Pieczone korzenie.

Słońce świeci jak opętane, wypędzając nas z domu. Każdy promień rozbudza apetyt na młode i zielone, które wciąż każe na siebie czekać. Nie ma co narzekać, kiedy młode i zielone już urośnie, będziemy mieli dużo czasu, by się nim nacieszyć. Póki co, podążając za ideą slow foodu, trzeba wyjeść to, co w naszych piwnicach zostało z zeszłorocznych zbiorów, żeby się nie zmarnowało. 

Moja mama wciąż na zimę zasypuje w skrzynce piasku korzenie, wykopane z ziemi jesienią. Marchewki, pietruszki, a nawet buraki przechowują się w ten sposób zaskakująco dobrze. Ważne tylko, by skrzynię z piachem umieścić w chłodnej piwnicy. 

Jesienne korzenie dają mnóstwo możliwości. Z buraków można zrobić wszystko, włączając ciasto czekoladowe. Pieczona marchewka może uwieść każdego, na przykład w TEJ wersji. Korzenie pietruszki  idealnie nadają się na gładkie puree, które z odrobiną mleka kokosowego smakuje wyśmienicie. Z kolei w wersji podstawowej bajecznie komponuje się ze smażonymi na maśle delikatnymi przegrzebkami. Każdy z wymienionych korzeni świetnie sprawdza się w hummusie. BURACZKOWY koniecznie okraście ziarenkami granatu, marchewkowy polubi sporo kuminu, a pietruszkowy kocha wręcz romansować z chili. 

A wszystkie razem tworzą idealną kompozycję, gdy upiec je razem, z tymiankiem, octem balsamicznym i miodem i podać z cudownie lekkim musem z koziego serka, utartego z wytrawną oliwą.




Sałata z pieczonych korzeni z musem z serka koziego
  • pietruszki, marchewki, buraki i rzodkiewki w dowolnej konfiguracji
  • 3 łyżki oliwy
  • 3 łyżki octu balsamicznego
  • 1 łyżka miodu
  • listki oberwane z kilku gałązek tymianku
  • sól i pieprz
  • 4-5 łyżek koziego twarożku
  • 1 łyżka oliwy
  • skórka otarta z połowy cytryny (opcjonalnie)
Oliwę wymieszać z octem i miodem, doprawić solą i pieprzem i wmieszać listki tymianku. Korzenie umyć i obrać (z wyjątkiem rzodkiewek), pokroić w ćwiartki. Korzenie wymieszać z marynatą i upiec w piekarniku do miękkości. Korzenie podawać ciepłe lub w temperaturze pokojowej z musem z koziego serka roztartego z oliwą i skórką cytrynową. 

Nie zapomnijcie polać wszystkiego sosem z karmelizowanych warzyw!


25 marca 2014

Z jaglanką za pan brat. Jaglane pankejki z syropem klonowym i chrupiącym boczkiem.

Muszę się pochwalić, że słój z kaszą jaglaną uzupełniałam regularnie zanim nastąpił bezglutenowy BUM, którego sama padłam ofiarą, przyznam się bez bicia. Opierałam się długo, tłumacząc sobie, że moja miłość do pęczaku i płatków orkiszowych nie może być bezpodstawna, nie mówiąc już o uczuciach jakie targają mną, gdy maczam bagietkę w oliwie. Masakrowana potworną ilością bezglutenowych przepisów na mojej liście czytelniczej blogera uległam i aktualnie jestem w fazie bezglutenowego testu. Wielki finał planuję na piątek i wtedy, o ile nie padnę rażona pszenicą, podzielę się z wami elektryzującą informacją na temat mojej relacji z glutenem. Po cichu liczę, że w głębi duszy się lubimy ale przyznam, że bezglutenowa dieta wybitnie mi służy.  Czuję się lekko i bardzo przyjemnie. Mam dużo energii, powoli zwiększam biegowe dystanse, choć po zimowej przerwie, pierwsze pięć kilometrów było drogą przez mękę, w sensie zarówno fizycznym jak i psychicznym. Teraz  jestem w stanie spokojnie przebiec dwa razy tyle. Innym plusem testu jest poznawanie mnóstwa nowych, bezglutenowych przepisów, z których całkiem spora ilość jest po prostu wyśmienita. Tak jak dzisiejsze jaglane racuchy. Nie za duże, pulchne, orzechowe i słodkie od kaszy. Podane z chrupiącym boczkiem i syropem klonowym są istną bezglutenową rozpustą.


Racuchy jaglane (pankejki) z boczkiem i syropem klonowym
przepis inspirowany propozycją Marka
  • 300 g ugotowanej kaszy jaglanej
  • 120 g płatków owsianych
  • 1/2 szklanki mleka (u mnie mleko owsiane)
  • szczypta soli
  • 1 łyżka miodu
  • 2 jajka
  • olej kokosowy do smażenia (można użyć masła klarowanego)
  • 2 plastry boczku, usmażone na chrupko i odsączone na papierowym ręczniku
  • syrop klonowy
Kaszę i płatki zmiksować z mlekiem, jajkami, solą i miodem. Z ciasta formować racuszki i smażyć je na rozgrzanym tłuszczu z obydwu stron, na rumiano. W razie potrzeby odsączyć z nadmiaru tłuszczu na papierowym ręczniku. Podawać posypane boczkiem i skropione syropem klonowym.

24 marca 2014

Do rzeczy. Pyszne Indie.

Z podróży nie przywożę pamiątek. Choć gdyby się zastanowić to nie jest to do końca prawda. W różowych trampkach z Bangkoku przełaziłam "pół świata", z Khao San pochodzi też moja ukochana koszulka koncertowa z Madonną konsumującą lizak, nepalska czapka sprawdza się idealnie w siarczyste mrozy, a koszyk z Maroka jest najlepszą letnią torebką, jaką kiedykolwiek miałam. Pewnie gdybym pogrzebała w pamięci i w szafie okazałoby się, że podczas każdej wyprawy przemyciłam do domu coś lokalnego. Co mogłam przywieźć z Indii? Przyprawy, a jakże!

Część moich skarbów :)
Chilli z Kaszmiru o bajkowej, karminowo-czerwonej barwie oraz kapsułki zielonego i czarnego kardamonu.
Nie ma jak świeżo utarta kurkuma.

Gdy na targu w Bombaju zobaczyłam osnówkę gałki muszkatołowej oczy zaświeciły mi dzikim blaskiem, gdy powąchałam czarnego kardamonu dostałam małpiego rozumu. Na szczęście obok dzielnie czuwał M, a jego powszechnie znany zmysł negocjatora wyostrzył się w tej chwili wprost proporcjonalnie do mojego zapału. Nie będę się wdawać w szczegóły, podsumuję jedynie, że Colaba Market w Bombaju opuściłam po dwóch godzinach targowania, obładowana kilogramami kurkumy, kory cynamonu, kardamonem w dwóch postaciach, magicznie czerwonym proszkiem chili z Kaszmiru, kuminem, tamaryndowcem, kilkoma odmianami garam masali oraz innymi specyfikami, które to aktualnie służą mi do podróży kulinarnych.  Szczypta magii (nie mylić z maggi), kardamonowe czary mary nad kubkiem kawy i już jestem w Radżastanie. Założę się, że każdy gotujący obieżyświat urządza sobie takie kuchenne podróże. Kulinarne podróże do Indii są do tej pory moimi ulubionymi.

Indie są pyszne. Poza tysiącem innych, mniej lub bardziej pochlebnych epitetów, ten podoba mi się najbardziej. Bo jest prawdziwy i obiektywny. Nie wierzę, że komuś może nie smakować dobra, chrupiąca mysore dosa, bogate kashmiri pulao, pikantny butter chicken, czy po prostu świeże lassi. Jest tylko jeden warunek. Trzeba znaleźć odpowiednie miejsce.

Najlepsza mysore dosa jaką jedliśmy w Indiach, Waranasi.
Podczas czterech tygodni spędzonych w Indiach, zwalające z nóg jedzenie udało nam się upolować zaledwie kilkakrotnie. Mimo to, wrażenie było tak spotęgowane, że gdyby ktoś zapytał mnie, co w Indiach jest najlepsze, bez wahania odpowiedziałabym, że kuchnia. Dla mnie i dla M Goa ze świeżymi rybami i owocami morza plasuje się w czołówce ale w kilku miejscach w głębi lądu też nieźle podjedliśmy. Sprawdzona zasada szukania miejsca, gdzie z dużym prawdopodobieństwem dadzą człowiekowi dobrze zjeść polega na wypatrywaniu tłumów i kolejek. We wszystkich stoiskach na targowiskach czy barach przy plaży tabuny ludzi przyglądających się smakołykom i je konsumującym prawie zawsze gwarantowały, że dobrze trafiliśmy. Dla przykładu po najlepsze samosy w Bombaju  staliśmy w kolejce dobre kilka minut (cena za jeden przepyszny pierożek wyniosła 0,40 zł!). Gorzej jest w przypadku knajpek ukrytych w wąskich uliczkach, których za nic nie znaleźlibyśmy, gdyby nie przewodnik. Należą do nich bezkonkurencyjne Honey & Spice w Puszkarze oraz Millets of Mewar w Udajpurze (to tam, gdzie piliśmy kardamonowe lassi). W pierwszej z nich zjedliśmy najlepsze śniadanie w Indiach, a Millets odwiedzaliśmy podczas każdego posiłku w Udajpurze, choć mamy niepisaną zasadę, że nie jemy dwa razy w tym samym miejscu, bo przecież fajnie jest próbować czegoś nowego.  Zasadę złamaliśmy dwukrotnie, raz w przypadku Millets, drugi raz na Goa, gdy znaleźliśmy "nasz bar" i po codziennych grzecznościowych negocjacjach z właścicielem, zasiadaliśmy do kolacji składającej się z gigantycznych krewetek i świeżych ryb, równie pokaźnych rozmiarów, aż sama się dziwię, że byliśmy w stanie tyle zjeść.

Jeśli chodzi o Honey & Spice to największym minusem knajpki jest jej lokalizacja. Stoliki umieszczone są w głębi targowiska i nie ma co się łudzić, że popijając świetną kawę z kardamonem,  złapie się choć jeden promień słońca. Warto się jednak przełamać i choć zerknąć w menu, bo słaba lokalizacja wyczerpuje pulę minusów. Każda pozycja z menu jest interesująca i brzmi smakowicie. Nasza owsianka oraz pełnoziarniste musli z górą owoców i orzechów były przepyszne, a do tego  dostaliśmy świetnie zaparzoną kawę z ziarenkami kardamonu, która była najlepszą kawą jaką wypiliśmy w całych Indiach.



Śniadanie w Honey&Spice
W Millets of Mewar zjedliśmy dwie kolacje oraz jedno śniadanie i jestem pewna, że gdybyśmy zostali w Udajpurze dłużej na pewno ilość wizyt byłaby równa ilości posiłków. Właściciel jest propagatorem lokalnej, zdrowej kuchni i ogólnie pojętej kultury regionu. W restauracji można kupić przygotowywane na miejscu przepyszne ciasteczka z amarantusem, idealne do zabrania na dalszą drogę, jak również lokalne wyroby rękodzielnicze. Millets oferuje też lekcje gotowania regionalnych smakołyków. Przede wszystkim jednak w Millets of Mewar można fantastycznie zjeść. Każde danie z menu, którego spróbowaliśmy było przepyszne. Część z nich czasem odtwarzam w mojej kuchni podróżując kulinarnie. W ten sposób zaadaptowałam w domu poranną owsiankę z prażonym amarantusem oraz sałatkę z  tartej marchwi z burakiem i kokosem, którą ostatnio przyrządzam z dużą częstotliwością dlatego, że jest obłędnie smaczna. Zdarzyło mi się też odtworzyć kashmiri pulao, aloo gobhi oraz dal makkhni podczas pewnego hinduskiego wieczoru. Innymi słowy Millets zachwyciło nas swoją kuchnią i z przekonaniem stwierdzam, że jest to miejsce, którego będąc w Udajpurze nie można pominąć.

Śniadanie w Millets of Mewar
Kashmiri pulao, veg raita oraz curry z nerkowców w Millets of Mewar
Aloo gobhi czyli curry ziemniaczano kalafiorowe w Millets of Mewar
Sałatka z tartej marchwi z burakami i kokosem w Millets of Mewar. P.S. W Millets po raz pierwszy piłam piwo z ceramicznego kubka :)

11 marca 2014

Pochwała prostoty. Kiszona kapusta w surówce.

Wiem, wiem. Powinnam rozpisywać się o tęsknocie za młodą kapustą, wyczekiwać pierwszej, tegorocznej rzodkiewki, wpatrywać się codziennie w uprawę rzeżuchy i planować plantację kiełków. Nie będę! Oczywiście ucieszę się niezmiernie, gdy wiosna zagości już na moim talerzu. Rzeżuchę wysiałam, hoduję też kiełki, chętnie schrupałabym młodą marchewkę ale spokojnie zaczekam aż ta dojrzeje sobie zgodnie z rytmem natury, zajadając się tymczasem chrupiącą kapustą kiszoną. Odwiedzając ostatnio dom rodzinny, zajrzałam jak zwykle do maminej spiżarni i wypatrzyłam  tam ostatnie słoiki z tym kwaśnym przysmakiem. Niczym Sherlock wydedukowałam, że skoro kapusta z beczki została przeniesiona do słoików, to zapewne nie ma jej już w spiżarni zbyt wiele. Ostatnim odruchem przyzwoitości zapytałam czy mogę sobie zabrać chociaż dwa słoiki, mając ogromny apetyt na zwykłą surówkę. Ostatecznie surówki zrobiłam dwie, jedną w wersji standardowej z tartą marchwią, jabłkiem i cebulą, drugą, eksperymentalną z żurawiną. Do tej drugiej zainspirowała mnie mama, która do kapusty, jeszcze przed ukiszeniem wrzuca garść żurawin. Pomyślałam sobie, że połączenie posiekanej, kiszonej kapusty z łyżką konfitury z żurawin może smakować całkiem nieźle. Nic mi nie wiadomo, czy ktoś przede mną wpadł na ten pomysł, nieskromnie więc powiem, że wymyśliłam najlepszą surówkę z kiszonej kapusty, jaką do tej pory jadłam. Zamierzam ją skonsumować na kolację w towarzystwie białej ryby, smażonej na maśle. O ile do kolacji dotrwa… Na szczęście zostało mi jeszcze pół słoika kapusty kiszonej.


SURÓWKA Z KISZONEJ KAPUSTY Z ŻURAWINĄ
  • 3 garście kiszonej kapusty, odciśniętej i posiekanej
  • 1/2 małej cebuli, posiekanej
  • 2 łyżki konfitury z żurawin (użyłam domowej konfitury z żurawin z gruszką)
  • 2-3 łyżki oliwy lub oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia
Wszystkie składniki wymieszać i odstawić do przegryzienia na minimum godzinę.

3 marca 2014

Wegetariańskie przyzwyczajenia. Stek z kalafiora.

Zanim dokończę relację z miesiąca w Indiach muszę pochwalić się tym przepisem. Jest idealny. Lekki, sycący, zdrowy i przy tym wszystkim bardzo smaczny. 

Pieczonego kalafiora pokochałam już jakiś czas temu i często uroczo zarumienione różyczki wykorzystuję w przeróżnych sałatkach, lubię też kalafiorowe puree, a gdy przed zmiksowaniem kalafiorowi pozwolimy lekko się podpiec, puree nabiera cudownego aromatu. Pomysł na stek zaczerpnęłam z food52, wzbogaciłam go o jajko w koszulce, kolendrę i różowy pieprz oraz doprawiłam po swojemu, inspirację czerpiąc z ostatniej podróży. Wyszło wegetariańskie danie, które posmakuje niejednemu mięsożercy a i wyglądem nie ustąpi bardziej wyszukanym formom steku. 





STEK Z KALAFIORA Z JAJKIEM W KOSZULCE
2 PORCJE
  • 1 kalafior
  • 100 ml mleka kokosowego
  • 2 jajka
  • 1 łyżka białego octu winnego
  • oliwa z oliwek
  • 1/2 pęczka kolendry
  • 1 łyżeczka indyjskiego curry
  • 1/2 łyżeczki kurkumy
  • sól, do smaku
  • 1 łyżeczka różowego pieprzu
  • 1 łyżeczka uprażonego kuminu (opcjonalnie ale zachęcam)
Kalafior umyć i ze środkowej części wyciąć dwa steki o grubości 2 cm (lub grubsze, tak by stanowiły całość). 2 łyżki oliwy wymieszać z curry i posmarować nią steki z obydwu stron. Ułożyć je na blasze i piec 30 minut w piekarniku rozgrzanym do 200ºC aż ładnie zbrązowieją na brzegach. W międzyczasie przygotować puree. Pozostałe różyczki kalafiora zalać mlekiem kokosowym i 100 ml wody, dodać sól i kurkumę i dusić pod przykryciem do miękkości. Zmiksować. Przygotować jajka w koszulce. W tym celu zagotować wodę z łyżką białego octu winnego. Garnek z wrzątkiem odstawić z ognia, za pomocą łyżki zrobić w nim wir i w jego środek przelać jajko z niewielkiej miseczki. Gotować 3-4 minuty tak, by żółtko pozostało płynne. 

Na talerzach ułożyć puree, następnie steki, a na nich po jajku w koszulce. Całość skropić oliwą, posypać rozkruszonym w moździerzu, różowym pieprzem, uprażonym kuminem i posiekaną kolendrą.

Smacznego!

1 marca 2014

Prawdopodobnie najlepsze lassi w Indiach

Od powrotu minęły już trzy dni. Zrobiłam trzy prania, wypełniłam całą półkę słoikami z indyjskimi przyprawami, przywróciłam mieszkanie do stanu, w którym czuję się "jak w domu", przygotowałam sobie powitalny hummus z pietruszki, duży garnek pysznej zupy i surówkę jak w Millets of Mewar. Dziś wieczorem w końcu napiję się dobrego wina z dużych kieliszków. Za domem nie zdążyłam się  jakoś specjalnie stęsknić ale pod koniec podróży, w najbrzydszym mieście w Indiach, coś we mnie pękło i poczułam tęsknotę za... polskim buraczkiem :). Buraki właśnie się pieką, będą grały jedną z głównych ról w dzisiejszej sztuce pod tytułem "Kolacja po powrocie". Ja tymczasem mam jeszcze trochę pracy z podsumowaniem wyjazdu. W kolejce do napisania, jako pierwszy, czeka post w tematyce ściśle kulinarnej, wspomnienia z Indii mam bowiem pyszne. Dzisiaj namiastka tego podsumowania, mianowicie rzecz o lassi.

Indie lassi stoją! A może powinnam napisać, że Indie lassi płyną…? Kuchnia poszczególnych regionów może różnić się diametralnie, lassi natomiast pije się wszędzie. Lassi to napój z gęstego jogurtu zmieszanego z zimną wodą lub mlekiem, najczęściej na wierzchu napoju znajduje się serkowaty "kożuch", konsystencją przypominający lekko zwarzony jogurt. Odmian lassi jest mnóstwo, w zależności od dodatków które wmieszamy w jogurt. Moja ulubiona wersja napoju to lassi podstawowe, delikatnie słodkie, z subtelną nutka przypraw. Lubię też lekko słone lassi, doprawione odrobiną kuminu i pieprzu.

Jako, że jogurt jest moim chlebem powszednim, głównie przy okazji śniadania, nic dziwnego, że pierwszym przysmakiem za którym zaczęłam się rozglądać tuż po przylocie było słynne lassi. Lassi znałam jeszcze z Nepalu, ale kiedy to było… Lonely Planet w samolocie został oznaczony  przeze mnie mnóstwem zakładek, tworząc na mapie naszej podróży jogurtowy szlak. Na szczęście już w Waranasi zapowiadało się niezłe śniadanie z lassi w roli głównej, a przecież był to zaledwie początek. Przez cztery tygodnie wypiliśmy z M litry lassi, czasem w miejscach rekomendowanych przez przewodnik, często poszukując na własną rękę, stosując podstawową zasadę w takich sytuacjach, mianowicie podążaliśmy za tłumem. W ten sposób zaliczyliśmy tylko jedną spektakularną wpadkę, wypiliśmy sporo całkiem niezłych lassi oraz znaleźliśmy sami, stosując wspomnianą zasadę, najlepsze lassi, jeśli nie w całych Indiach, to na pewno w Waranasi.

Pierwsze lassi wypiliśmy w rekomendowanym przez Lonely Planet BLUE LASSI SHOP. Miejsce wypełnione było po brzegi podróżniczymi twarzami, co tylko podsyciło nasz apetyt. Menu dosyć bogate, tysiące miksów owocowych na zasadzie każde z każdym. Zgodnie ze swoimi preferencjami poszłam na skróty i zamówiłam czyste lassi, lekko słodkie, M zdecydował się na lassi z granatem i obydwoje po chwili oczekiwania cieszyliśmy najpierw oczy (plus za najładniej podane lassi), a potem kubki smakowe pysznym napojem. Lassi przygotowywane jest na oczach gości, wyłącznie ze świeżych owoców (w związku z tym poza sezonem na dany owoc połowa menu z marszu odpada). Napój podawany jest w uroczym, glinianym kubeczku, jednorazowego użytku. Z M zgodnie uplasowaliśmy je na drugim miejscu naszego lassi-rankingu.




Na głównej ulicy Waranasi, biegnącej równolegle do Gangesu, którą co wieczór przemierzaliśmy wracając do hotelu, na wysokości Ghatu kremacyjnego Harishchandra, znaleźliśmy stoisko, przy którym o każdej porze dnia, na lassi wyczekiwała kolejka hindusów. Nie potrzebowaliśmy lepszej rekomendacji. Dzięki zastosowanej metodzie podążaj za tłumem, skosztowaliśmy owego najlepszego lassi, o którym głosi tytuł dzisiejszego wpisu. Lassi trafiło idealnie w mój smak, proste, leciuteńko przełamane słodyczą i skropione dla aromatu kropelką wody różanej. Boskie…



Kolejne na trasie było całkiem niezłe lassi w Dżajpurze. Miejsce, w którym je przyrządzają, zowie się Lassiwala, co wcale nie gwarantuje poszukiwawczych sukcesów. Nazywa się tak bowiem co drugie stoisko z tym popularnym, mlecznym napojem w stolicy Radżastanu. Miejsce, które odwiedziliśmy mieści się pod numerem 302 przy M1 Road i oferuje tylko dwa rodzaje lassi, słodkie i słone. Obydwa smaczne i świeże, warto jedną porcją zaspokoić mały głód, gdy jest się w okolicy.

Spektakularną wpadkę zaliczyliśmy w Dżajsalmer, w miejscu odwiedzonym przez Anthony'ego Bourdain i rekomendowanym przez Lonely Planet. Sławę stoisku przyniosło tak zwane "special lassi", czyli napój z dodatkiem roślinki zwanej lokalnie "bhang" o właściwościach zbliżonych do marihuany. Nie wiem czy i jak pyszne jest bhang lassi (choć może pyszne staje się dopiero, gdy bhang zaczyna uwalniać swoją moc…), wiem natomiast, że inne pozycje z karty są przesłodzoną do granic możliwości lodowo-mleczną miksturą. Nie polecam.

Wśród niezliczonej ilości lassi, które w Indiach wypiliśmy, na uwagę zasługuje jeszcze jedno, oczywście ze względu na swój pyszny smak. O Millets of Mewar, gdzie owym lassi można się delektować, na pewno wspomnę przy okazji pysznych wspomnień, a teraz do rzeczy. Lassi wypiliśmy dwa, kardamonowe oraz migdałowe. Obydwa wspaniałe, subtelne, idealne. Ze względu na to lassi, a także na pozostałe pozycje z menu Milets warto spędzić w Udajpurze co najmniej dwa wieczory.