Bilety zakupione, przewodnik dotrze pewnie jutro, sandały i plecaki odkurzone, literatura prawie skompletowana. Za dwa tygodnie będziemy już w Indiach. Strasznie cieszę się na tę podróż. Szczyptę bardziej niż na każdą inną.
Indie zawsze plasowały się w czołówce moich podróżniczych celów, jednak do tej pory zawsze coś stawało na przeszkodzie. Maleńki przedsmak Indii poczułam kilka lat temu, kiedy wracając z Nepalu zatrzymaliśmy się w Delhi na dwa dni. Mówią, że takie dwa dni w stolicy Indii, już powinny zasygnalizować, czy Indie pokocham, czy też znienawidzę. Tak mówią, a ja i tak wiem swoje.
Do tej pory, obierając podróżniczą destynację, kompletnie nie spodziewałam się, co mnie czeka. Oczywiście współczesne technologie informacyjne oraz kultura obrazkowa (fotograficzna?) za każdym razem pozwalają mojej wyobraźni przygotować się co nieco, ale jak tu na podstawie przewodnika, kilku tekstów z sieci i tysiąca fotografii, uchwyconych nie moimi oczyma, wyczuć czy polubię takie, dajmy na to, Filipiny? Już dawno nauczyłam się, że tego, czego nie dotkniemy swoimi rękoma, na co nie popatrzymy swoimi oczyma, nie da się poczuć, zrozumieć.
Z Indiami jest trochę inaczej. I nie tylko dlatego, że spędziłam dwa dni w Delhi. Indie, każdy choć raz sobie wyobrażał. Ja wyobrażam sobie, że bardzo je polubię i choć oczywiście biorę pod uwagę element zaskoczenia, bardzo chciałabym, żeby to moje wyobrażenie pozostało niezmienione.
A teraz, skoro już pokrótce opisałam, czym zajmowałam się przez ostatnie dwa tygodnie, pora na myśl przewodnią. Rzecz będzie o serniku. Dla serników kulinarnie straciłam głowę od jakiegoś czasu. Piekłam je na wizyty gości, na święta, na Nowy Rok. Jeszce za mało upiekłam, żeby pochwalić się, że mam do nich rękę. Ale póki co, wychodzą cudowne. W czym duża zasługa dobrych przepisów.
Dzisiejszy sernik podpatrzyłam u
Liski. I jak to bywa z genialnymi recepturami, trzasnęło mnie od pierwszej linijki. Nic ująć nic dodać. Od pierwszego przeczytania, wiedziałam, że ciasto będzie bajeczne. I po skosztowaniu, niniejszym ogłaszam, że tak właśnie jest.
Sernik Tiramisu
źródło przepisu: White Plate, z moimi maleńkimi zmianami
Spód:
- 150 g podłużnych biszkoptów
- 50 g ciasteczek amaretti*
- 70 g masła
Masa serowa:
- 450 g sera twarogowego
- 450 g serka mascarpone
- 1/2 łyżeczki soli
- 200 ml cukru (użyłam drobnego cukru do wypieków)
- 4 jajka
- 80 ml amaretto
- 2 łyżki mąki ziemniaczanej
Galaretka z espresso:
- 6 małych espresso (ok 150 ml)
- 1 płaska łyżeczka żelatyny
Ciasteczka zmielić na pył i wymieszać z roztopionym masłem. Masą wyłożyć boki i dno tortownicy (średnica 22 cm). Odstawić do lodówki, na czas przygotowywania masy.
Twaróg i mascarpone utrzeć z cukrem, dodać sól, a następnie cały czas miksując dodawać po jednym jajku. Na koniec wmieszać mąkę i amaretto. Masę wylać na wcześniej przygotowany spód. Sernik piec w piekarniku rozgrzanym do 100ºC przez 3 godziny*, aż środek będzie dobrze ścięty. Ciasto wystudzić i odstawić do lodówki na kilka godzin lub na całą noc.
Gorące espresso wymieszać z żelatyną, aż ta dokładnie się rozpuści. Odstawić do lodówki do momentu, kiedy galaretka zacznie gęstnieć. Wtedy wylać ja delikatnie na sernik i odstawić do całkowitego stężenia.
*UWAGI:
- Swój sernik upiekłam z 3/4 porcji w tortownicy o średnicy 16 cm, wyszedł bardzo wysoki, moim zdaniem, lepiej by był nieco niższy, bardziej intensywnie smakuje wtedy kawowa galaretka.
- Do spodu dodałam trochę ciasteczek amaretti, które dodatkowo podkreślają charakter sernika.
- Swój sernik piekłam tylko 2 godziny. W trakcie pieczenia znacznie wyrósł i gdy zorientowałam się, że środek jest stały, od razu go wyłączyłam. Ze względu na przepis pozostawiłam go w wyłączonym piekarniku jeszcze dwie godziny. Sernik wyszedł idealnie wilgotny w środku.
- Glazurę zrobiłam z bardzo mocnego espresso, moim zdaniem nie warto kawy rozcieńczać wodą, mocna galaretka idealnie komponuje się z masą serową. Jeśli jednak uważacie, że jest zbyt intensywna należy espresso rozcieńczyć z gorącą wodą w stosunku 1:1.