4 listopada 2015

Ciasto dyniowe z kremem z serka labneh


Brak mi słów. Przy ostatniej ilości publikacji, zapotrzebowania na nowe przepisy i świeżo wydanej książce, snucie opowieści o jedzeniu nie jest łatwe, nawet dla mnie. Kocham Bezdroża, to one sprawiły, że jestem kulinarnie "tu i teraz" i bardzo żałuję, że tak bardzo obrywają, na rzecz intensywnej pracy. Kiedyś to dzięki blogowi ciągle musiałam być na bieżąco, wciąż poszukiwałam nowych pomysłów, miałam motywację, by stale się uczyć. Dziś pisanie o kuchni, dzielenie się swoim podejściem do jedzenia i pokazywanie czego nauczyłam się do tej pory stało się moją pracą, o czym, jeszcze nie tak dawno, nawet nie śniłam.

Poza oczywistymi zaletami łączenia pracy z pasją, takie rozwiązanie ma swoje minusy. W pracy jestem na okrągło. Mam ją w domu, myślę o niej planując tygodniowe menu dla mojej dwuosobowej rodziny, pracuję jedząc na mieście. Budzę się i zasypiam z pracą ułożoną w stertę na półce obok łóżka. Nawet biegając myślę o pracy. Mimo pełnej satysfakcji jaką czerpię z tego co robię, nawet ja odczuwam zmęczenie. Marzy mi się tydzień poza domem, gdzie wszystko co zjem, ktoś przygotuje dla mnie i jednocześnie wiem, że taki wyjazd nie nastąpi szybko.

Jednym z efektów mojego zapracowania są coraz prostsze receptury, które wykorzystuję do przygotowania codziennych posiłków. Staram się nie kombinować i skracać czas na gotowanie w tygodniu do minimum, jednak tak, by przy małym nakładzie czasu pracy, nakarmić siebie i M czym smacznym i zdrowym.

Jednym z przepisów spełniających poniższe kryteria jest poniższa receptura. Ciasto powstaje dosłownie w dziesięć minut, za sprawą kilku machnięć łyżką, bez użycia miksera. Możesz je przygotować zarówno z dyni jak i z marchewki, a powidła zastąpić dżemem z czarnej porzeczki. Krem przygotowałam z serka labneh, który prawie zawsze mam w lodówce, ale Ty możesz wykorzystać zwykły Bieluch odsączony z nadmiaru serwatki na sicie wyłożonym gazą albo tłusty twaróg sernikowy.




Ciasto dyniowe z kremem z serka jogurtowego
12-16 kawałków

Ciasto:

170 g powideł śliwkowych
4 jajka
170 g oleju roślinnego
100 g cukru (używam nierafinowanego cukru trzcinowego)
310 g mąki pszennej
1 łyżeczka sody
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka mielonego cynamonu
250 g surowej dyni, startej na tarce o dużych oczkach
120 g posiekanych orzechów włoskich

Krem:

100 g miękkiego masła
1 łyzka miodu lub cukru pudru
400 g serka labneh lub bielucha odsączonego na sicie wyłozonym gazą przez 1-2 godziny
2 łyzki wody z kwiatów pomarańczy (opcjonalnie)
szczypta soli

Piekarnik rozgrzej do 180 st. C.

Dno formy o średnicy 20-22 cm wyłóż papierem do pieczenia.

Powidła wymieszaj z jajkami i olejem do uzyskania jednolitej masy.

Mąkę przesiej razem z solą, sodą i proszkiem do pieczenia. Dodaj do masy jajecznej i dokładnie połącz. Dodaj startą dynię i orzechy i dokładnie wymieszaj.

Przelej masę do formy i wstaw do piekarnika na 40 minut, do momentu kiedy wbity w ciasto patyczek będzie suchy. Wystudź na kratce.

Kiedy ciasto się piecze przygotuj krem. Utrzyj masło z miodem na puszysty puch. Powili, wciąż ucierając dodawaj po łyżce serka. Na koniec wmieszaj wodę kwiatową i sól.

Ciasto przekrój na dwie lub trzy warstwy. Przełóż kremem.

Smacznego!







3 sierpnia 2015

Czereśniowy tabbouleh

tabouleh2DSC_0425_m

W poszukiwaniu straconego czasu zaczęłam robić listę "czaso-zapychaczy". Oczywiście na miejsce pierwsze, bez namysłu wrzuciłam Facebook. Po dwóch sekundach zrobiłam szybki rachunek sumienia i doszłam do wniosku, że w tej materii wyjątkowo nie grzeszę. Z prywatnego konta korzystam na tyle rzadko, że o urodzinach znajomych nierzadko dowiaduję się miesiąc później (na całe szczęście o urodzinach przyjaciół wciąż najczęściej pamiętam), a na Bezdrożowy profil też nie wrzucam każdej sekundy z mego życia. Ustaliwszy niniejsze, nerwowo postukując długopisem, głowiłam się dobrą chwilę, co by tu więcej do listy dopisać. Telewizji nie oglądam, maniakiem seriali nie jestem, ostatnio nawet nie gotuję za wiele, a czasu i tak jak na lekarstwo. Nie jest mi z tym najwygodniej, wręcz mocno mnie ta przypadłość uwiera. Kuleje u mnie widocznie organizacja czasu ale brak mi odwagi, by wszystkim rzucić w kąt, a potem wyjąć tylko trzy rzeczy, te najważniejsze i im się oddać z przyjemnością. Zjadłyby mnie żywcem wyrzuty sumienia. Od roku obiecuję sobie, że zrobię jeszcze tylko TO, a potem pojadę w Bieszczady i będę tam kontemplować chmury aż mi zabraknie pomysłów na interpretację kształtów, a ostatecznie i tak każde TAMTO zastępuję nowym TYM. Ustawianie priorytetów zawsze przychodziło mi z dużym trudem, prawie tak samo jak odmawianie, toteż staram się mocno pracować nad układaniem rzeczy ważnych i ważniejszych w MOJEJ kolejności. I słowo MOJEJ jest tu kluczowe. Bo właściwa kolejność to ta, którą to właśnie JA czuję. Coś mi się wydaje, że jeśli znajdę czas dla siebie, przestanie mi on przeciekać przez palce.

DSC_0428_m

DSC_0419_m

W ramach treningu kupiłam czereśnie. Zrobiłam z nich tabbouleh, krojąc je w drobną kosteczkę, tak, jakbym miała czasu na pęczki :) Potem usiadłam razem z M nad miską sałaty i maczając chleb w misce humusu z bobem (tak obierałam każde ziarenko) nie żałowałam ani sekundy spędzonej w Kuchni. W końcu odpoczęłam.

TABBOULEH Z CZEREŚNIAMI
4 porcje
  • 1 1/2 szklanki słodkich czereśni
  • 12 pomidorków koktajlowych
  • 1/3 szklanki drobnego bulguru (możesz zastąpić kuskusem)
  • 2-3 pęczki natki pietruszki
  • 1 pęczek mięty
  • 1 ząbek czosnku
  • sok z 1/2 cytryny
  • 5 łyżek oliwy
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki uprażonego kuminu (kminu rzymskiego), utartego w moździerzu
  • 4 kulki ziela angielskiego utarte w moździerzu
  • sól
  • świeżo mielony czarny pieprz
Bulgur dokładnie przepłucz i zalej ciepłą wodą na czas przygotowania pozostałych składników.
Czereśnie podziel na połówki, usuń pestki i pokrój w drobniutką kosteczkę. Tak samo pokrój pomidorki. Zioła posiekaj drobno. układając pojedyncze listki na sobie. Wymieszaj czereśnie, pomidorki, natkę z odcedzoną kaszą bulgur. Dodaj drobno posiekany, roztarty z solą czosnek, sok z cytryny oliwę i przyprawy. Dopraw tabbouleh do smaku sola i pieprzem i odstaw na pół godziny do przegryzienia. Podawaj z hummusem i chlebem lub do grilowanego mięsa
lub tłustej ryby.

Smacznego!

DSC_0423_m

24 lipca 2015

Czas na jagnięcinę!

Kiedy byłam bardzo mała, za domem moich dziadków, u których wtedy mieszkaliśmy, zawsze pasło się niewielkie stado owiec. Podobnie było u ciotki za miedzą i u sąsiadów. Głównym celem hodowli puchatych zwierzątek była pozyskiwana z ich futer wełna, bo mięso, było niejako produktem ubocznym. Jako wszystkożerne dziecko uwielbiałam baraninę i dziwiłam się mojemu młodszemu rodzeństwu krzywiącemu się nad kawałkiem baraniej pieczeni. Zasadniczo w domu baraninę jadłam tylko ja i dziadek. Niedługo potem wełna tak staniała, że hodowanie owiec stało się nieopłacalne, białe puchate zwierzątka zniknęły z dziadkowej zagrody, a owce widywałam jedynie w bacówkach, chowane dla celów mleczarskich. Wiadomo, Podhale oscypkami stoi. Oscypka zjem chętnie, od czasu do czasu, wszak jestem lokalną patriotką ale to, na co mam zazwyczaj większą ochotę jest zdecydowanie trudniejsze do zdobycia. Jagnięcinę mam na myśli.

Jagnięcinę uwielbiam. To zdecydowanie moje ulubione mięso. Jest wszechstronne, smaczne i delikatne. Na wyjątkowe okazje przygotowuję jagnięcinę serwując w jednym daniu trzy rodzaje mięsa, każdy przyrządzony na inny sposób, tak, jak podano nam ją w Restaurant Gordon Ramsay. Często sięgam też po przepisy kuchni Bliskiego Wschodu, gdzie jagnięcinie niemal zawsze towarzyszą intensywne przyprawy, mięta i jogurt.  Fantastycznie smakuje jagnięcina we Włoszech, w Grecji i na Bałkanach, a podczas ostatniej podróży przez Amerykę Południową zauważyłam, że w Argentynie czy Urugwaju jagnięcina "asado" (czyli z grila) jest prawie tak samo popularna jak wołowina, koniecznie podana z ziołowym chimichurri.

Kiedy pierwszy raz po latach postanowiłam przygotować jagnięcinę dla swoich gości na drodze do realizacji celu napotkałam podstawową trudność: nie miałam pojęcia, gdzie zakupić świeże mięso. Żeby kupić łopatkę czy udziec zjeździłam pół Krakowa, a zakupienie kotlecików z kostką graniczyło z cudem. Teraz, co prawda mam już swoje miejsca i jeżeli odpowiednio wcześnie zaanonsuję potrzebę dostanę nawet gicz z kością, polędwiczkę czy comber ale pierwsze poszukiwania były niezłym wyzwaniem. Z dużym zainteresowaniem podeszłam więc do zaproszenia Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej, na kolację, będącą jednocześnie zapowiedzią wejścia na polski rynek jagnięciny z Wielkiej Brytanii. Mięso ma pojawić się w popularnych dyskontach i sieciach marketów, co mam nadzieję, zdecydowanie wpłynie na popularyzację jagnięciny na polskich stołach.

FiGB2

Podczas spotkania zapoznaliśmy się z historią hodowli owiec na wyspach brytyjskich, dowiedzieliśmy się z czego bierze się wyjątkowa jakość mięsa (bierze się z wiecznie zielonych pastwisk oczywiście), a co istotniejsze brytyjskiej jagnięciny mieliśmy okazję spróbować. Menu kolacji opracował szef Karol Okrasa, a głównym składnikiem każdego dania (z wyjątkiem deseru ;-p) była rzecz jasna jagnięcina.

FiGB4

Na początek spróbowaliśmy rozpływającego się w ustach, delikatnego mostka jagnięcego, duszonego z trawą żubrową i podanego z zaskakującą kiszoną kapustą, doprawioną curry. Kolejne danie, czyli carpaccio jagnięce z aromatem trufli, świeżą sałatką z bobu, kurek i bakłażana, było moim osobistym osobisty faworytem, równolegle z pieczonym, różowym combrem podanym z sosem, w którym subtelnie wyczuwalna była nutka kafiru i przepysznym pierożkiem wypełnionym delikatną golonką jagnięcą. Ponadto zaserwowano nam duszoną jagnięcą karkówkę podaną z topinamburem i powidłami, która także nie ustępowała w niczym pozostałym daniom.

FiGB5

FiGB6

FiGB

Z degustacji wyszłam z mnóstwem pomysłów na domowe eksperymenty oraz ogromnym apetytem na jagnięcinę. A jeśli planując grilowanie nabierze Was ochota na soczyste kotleciki, mój przepis na ich przyżądzenie znajdziecie w sierpniowym numerze magazynu PANI.
Wszystkie zdjęcia z wyjątkiem ostatniego pochodzą ze strony: http://binaria.pl/EBLEX gdzie możecie dowiedzieć się więcej o brytyjskiej jagnięcinie.

jagniecina

11 czerwca 2015

O jednodniowym leniuchowaniu, misce açai i miłosnym hotelu.

W podróż zabrałam komputer. Taszczyłam go dzielnie w podręcznym bagażu i spoglądałam nań z niechęcią. Przydał się, głównie jako magazyn na zdjęcia oraz narzędzie do napisania jednego postu. Do większej aktywności nie byłam się w stanie zmusić :) Jedyną sensowną robotą, jaką wykonałam w trakcie wyjazdu była wstępna obróbka (wszystkich!) zdjęć, do czego i tak zabrałam się pod wpływem ogromnych wyrzutów sumienia. Lenistwo od pracy i myślenia o tym, co mam do zrobienia było mi bardzo, bardzo potrzebne. 

O leniuchowaniu podróżniczym nie było mowy. Charakterystyczna dla mnie zachłanność, by spróbować ile wlezie, solidnie podkręcona przez destynację, jak dotąd, nigdy przez nas nie odwiedzaną zrobiły swoje i w planie na trzydzieści jeden dni upchnęłam pięć krajów, tysiące kilometrów i mnóstwo rzeczy do zobaczenia. Z planu przez wzgląd na brak czasu musiałam wykreślić Chile i zamienić na jednym z odcinków autobus na samolot. Wszystko udało się zrobić także dzięki kilku nocom w autobusie.

Mocno podkręcone tempo i determinacja, by dotrzeć na wymarzoną Ziemię Ognistą zrobiły swoje toteż w rezultacie w kilku miejscach zabrakło paru dni, by nacieszyć się nimi do woli. Na pewno chciałabym jeszcze kiedyś wrócić do Rio, bo opuszczaliśmy je z odrobiną niedosytu. Zabrakło mi leniwych dni spędzonych z książką na plaży i dwóch kolejnych na snucie się po mieście.




W Brazylii całodniowe leniuchowanie zaliczyliśmy tylko raz w kolonialnym miasteczku Paraty, gdzie zatrzymaliśmy się na dwie noce w drodze do São Paulo. Miasteczko jest maleńkie i urocze, ze swoimi brukowanymi uliczkami, starymi samochodami, małym kamienistym molo i mostami zarzuconymi przez dzielącą je na pół rzekę, wpływającą tu do morza. Dwie małe plaże nie są najpiękniejsze i w samym mieście nie ma co robić dłużej niż jeden dzień, ale jeśli ma się więcej czasu warto pojechać kilkanaście kilometrów na południe od miasta lub popłynąć na jedną z licznych wysepek. Dla nas Paraty było jedynym dniem w całej podróży, gdzie pozwoliliśmy sobie na pełne leniuchowanie. Tam też zjadłam najsmaczniejszą w całej Brazylii miskę pełną açai (açai bowl).





Açai to złoto Brazylii. Owoce tropikalnej palmy zyskały na świecie ogromną popularność, ze względu na swe zdrowotne właściwości i w kategorii super foods biją wszystko inne. W Brazylii na każdym kroku można zjeść açai, najczęściej w formie zmrożonego musu, podanego solo lub z owocami i granolą. Popularne są tez wszelkiej maści napoje i lody z dodatkiem tych super jagód. Açai nie smakuje jakoś powalająco ale wygooglanie listy dobrodziejstw, które niesie ze sobą ich spożywanie robi swoje, dzięki czemu widok fioletowoustch konsumentów, pochylonych nad miską super jagód jest dosyć powszechny. Odważę się uznać, że w Brazylii dzień bez açai to dzień stracony.


Po luksusie całodniowego nic nie robienia pojechaliśmy do São Paulo. W drodze wijącej się wzdłuż wybrzeża przeżywałam prawdziwe katusze, patrząc zza szyby autobusu na zalane słońcem piękne plaże, wiedząc, że że nie będzie mi już dane skorzystać z ich uroku. Na szczęście dla mnie po pewnym czasie autobus skręcił w głąb lądu, mogłam więc ukoić żal lekturą Murakamiego.

Sao Paulo nie będzie zajmowało wysokiej pozycji w rankingu moich ulubionych miast. Nie jest jakieś szczególnie odpychające ale wieczny tłok, tłumy i specyficzna zabudowa sprawiają, że nie jest to najpiękniejsze miasto świata. Mnóstwo wysokich blokowisk, wyrastających w niezliczonych kupkach sprawia, że panorama choć robiąca wrażenie, dla mnie jest trochę przerażająca w swej nieskończonej blokowatości. Ponoć mieszkańcy Sao Paulo choć strasznie na nie narzekają nigdy nie zamieniliby swego miejsca zamieszkania na żadne inne. Ja natomiast dużo chętniej wrócę kiedyś do Rio, choć dzięki dwóm rzeczom o Sao Paulo długo nie zapomnę. 



Pierwszą z wyżej wymienionych jest słynna kanapka z mortadelą, wyglądająca tak, że pierwsza myśl, jaka pojawia się na jej widok to :"Kurcze wygląda nieźle, ale jak ja to zjem?". Jak wiadomo człowiek głodny zawsze sobie poradzi, poradziliśmy sobie także i my,  a smaku bacalhau upchniętego w mojej wersji w ilości dwóch kilo długo nie zapomnę. 



Kanapkę zjedliśmy w starym markecie na wzór tych popularnych w Hiszpanii i Portugalii. Niestety jego większa część była zamknięta, ale i tak włócząc się pomiędzy otwartymi  stoiskami zdążyłam dostać "małpiego rozumu" i przez chwilę chodził mi po głowie pomysł, by targać ze sobą przez resztę podróży cztery kilko suszonego dorsza...





Druga rzecz, która do końca życia będzie mi się kojarzyć z Sao Paulo to nasz hotel. Niby nic szczególnego, ale nie co dzień nocuję w miłosnym hotelu :). Mimo, że walentynki zbliżały się wielkimi krokami, nie planowaliśmy jakichś szczególnych uciech, toteż rezerwując nocleg, adnotacja "hotel wyłącznie dla dorosłych" nie dała nam wiele do myślenia. Myśleć zaczęliśmy, kiedy do naszego hotelu dotarliśmy, umęczeni trzykilometrowym spacerem wzdłuż drogi bardzo szybkiego ruchu, nie mogąc za nic znaleźć doń wejścia. Obchodząc budynek trzeci raz zauważyliśmy podjeżdżający samochód. Rozbawiony kierowca wytłumaczył nam, że wejściem są bramy garażowe, a za ciemną szybą jest "Ktoś", kto za pomocą szufladki podaje klucz i pobiera opłatę. Pełna anonimowość. Każdy, kto ma ochotę na małe co nie co, może sobie wjechać do hotelu ze swym towarzyszem, zupełnie anonimowo, a w zasadzie wjeżdża się do garażu, z którego wejście prowadzi bezpośrednio do gustownie urządzonego pokoju (lustro na suficie, przeszklony prysznic, kajdanki i inne bajery...). Nawet śniadanie serwowane jest anonimowo. Po zamówieniu po 10 minutach w magiczny sposób pojawia się w szafie :)

23 maja 2015

Wystaw kolację na licytację


Kiedy wspólnie z M wpadliśmy na pomysł, by na licytację dla WOŚP wystawić zaproszenie do Naszego Stołu, prześcigaliśmy się w pomysłach, co by tu wymyślić, by uczynić nasze zaproszenie wyjątkowo atrakcyjnym. Mając w pamięci wyjątkową kolację w Restaurant Gordon Ramsay postanowiliśmy, że naszych tajemniczych gości nakarmimy i napoimy najlepiej jak potrafimy. Swoim zwyczajem poczyniliśmy standardowy podział obowiązków, ja skupiłam się na kuchni, M zabrał się za wino. Postanowiliśmy, że motywem przewodnim naszego spotkania będą pary idealne, a do ich tworzenia zaprosiliśmy przyjaciół z The Fine Food Group, którzy na winie znają się nawet bardziej niż M ;). Po długich debatach menu można było przedstawić światu, kolacja poszła za "masakrycznie" dobrą cenę, a my z niecierpliwością czekaliśmy na kulinarną randkę w ciemno. W końcu, w ostatnią sobotę po dwóch dniach gotowania i solidnego chłodzenia wina do naszego stołu zasiedli Andrzej i Robert, a długo oczekiwane spotkanie mogliśmy z przyjemnością uczcić kieliszkiem Proseco Valdobbiane Superiore Brut DOCG, Follador. 



Po przełamaniu pierwszych lodów, które to zajęło nam zaskakująco mało czasu, zasiedliśmy do stołu. My z zachwytem słuchaliśmy opowieści Andrzeja o jego interesującym hobby, polegającym na wygrywaniu aukcji charytatywnych, których to wygrał tyle, że na pewno pobił w ich ilości rekord na miarę księgi Guinessa. Chłopaki w rewanżu wypytywali o każdy, bez wyjątku składnik dania, które podawałam na stół, a M przejęty swoją rolą prezentował sylwetkę każdej butelki wina, skrupulatnie dobranej do jedzenia. 


Na początek schrupaliśmy moje popisowe grzanki z długo pieczonymi pomidorami. Starą recepturę udoskonaliłam odsączając ricottę z nadmiaru wody, dzięki czemu nie rozpływała się na ciepłych grzankach, stanowiąc idealne tło dla słodkich i esencjonalnych pomidorów. Do grzanek wypiliśmy południowoafrykański Sijnn White z winnicy De Trafford. Kupaż chenin blanc z viognier idealnie wpasował się w mój gust. Wino bardzo bogate w smaku idealnie równoważyło intensywność crostini, a wyczuwalny w końcówce aromat świezo uprażonego popkornu sprawił, że będę je chętnie wybierać do grillowanej ryby.


Na drugi ogień poszły przegrzebki subtelnie doprawione tonką z budyniowym puree z topinanburu, skontrastowane delikatnym veloute na bazie cydru. Do dania wypiliśmy wino, które prezydent Chile wozi ze sobą na wizyty dyplomatyczne, tj. nasze ukochane Amayna Sauvignon Blanc Barrel-fermented. Wina z etykietą Amayna zawsze trzymają poziom niezależnie od barwy czy szczepu, nie dziwi mnie wiec wybór głowy Chilijskiego państwa, ale powyższe Sauvignon Blanc warto spróbować choćby raz w życiu, szczególnie w doborowym towarzystwie i nie mam tu na myśli jedynie przegrzebków :).


Kolejnym daniem, które podsunęłam gościom pod nos były młode, zielone szparagi z plastycznym żółtkiem, którego idealną teksturę ćwiczyłam przez ostatni tydzień, zużywając przy tym hektolitry oliwy. Danie choć całkiem udane, powinnam była jednak podać zanim na stole pojawiły się przegrzebki, gdyż towarzyszący im południowoafrykański Gruner Veltliner nie dał rady po tresciwej Amaynie. Z przyjemnością przetestuję to połączenie raz jeszcze bo Gruner Veltliner to szczep dedykowany między innymi szparagom.


Kolejne danie wzbudziło bodaj najwiecej kontrowersji. Na talerzach pojawił się bowiem gołąb grzywacz ze smażonym foie gras oraz z konfiturą z rabarbaru i imbiru i sosem z piętnastoletniego octu z sherry. Mnie w kompozycji zabrakło tostowanej brioszki albo chociaż jej okruchów ale towarzyszącemu daniu Cormi IGT od słynnego włoskiego producenta Zenato z regionu Veneto nie brakowało już niczego. Kupaż winogron Corvina oraz Merlot daje wino zrównoważone i pełne, dla mnie idealnie pasujące do wyrazistego smaku dzikiego gołębia. 


Jako danie główne zjedliśmy jagnięcinę w dwóch odsłonach: konfitowaną łopatkę oraz różowy kotlet z kostką. Wszystko uzupełniły pieczone marchewki i chrupiące szparagi oraz dwudniowy, gęsty i esencjonalny, jagnięcy sos demi-glace. Wyrazisty smak jagnięciny świetnie uzupełniała bogata Rioja Reserva z dobrze nam znanej winnicy Muga. Starzoną w dębowych beczkach rioję uwielbiam za bogactwo owoców i wyraźnie wyczuwalne nuty przypraw i skóry, które kochają czerwone mięso. 



Ponieważ uwielbiam rabarbar, a jego połączenie z truskawkami i subtelną nutką kardamonu uważam za nad wyraz udane, właśnie taką kombinację podałam na deser, wzbudzając w moich gościach skojarzenia z domowym, maślanym ciastem z
rabarbarem. W lodówce specjalnie do deseru chłodziliśmy Domaine de Montlong Montbazilliac ale na degustację trunku, po sześciu godzinach biesiadowania, nie starczyło nam już siły :). 


Dziś już wiem, że za rok też wymyślę coś specjalnego. Może wystawię na licytacje voucher na piknik na Podhalu albo wykombinuję coś zupełnie szalonego. Spotkanie z chłopakami udowodniło mi, że warto robić takie rzeczy, że są wśród nas ludzie pozytywnie zakręceni i że można pomagać innym, spędzając przy tym niezapomniane chwile, które na długo zostaną w pamięci. To co, kto za rok licytuje? 

15 kwietnia 2015

Kremowy, pomarańczowy budyń jaglany


Doświadczenie uczy mnie, że najprostsze rozwiązania są często tymi, których rozpaczliwie szukam. W codziennej walce z sobą, polegającej głównie na podnoszeniu sobie cichaczem poprzeczki, aż się na niej wywalę, wzrokiem sięgam daleko. Właśnie głównie dlatego zaliczam na niej spektakularne, osobiste upadki. Ale nie nad upadkami chciałam się pochylić, a nad tym co zazwyczaj leży mi pod nosem, a ja zapatrzona hen daleko nie dostrzegam tego, co mam pod ręką. Na etapie podstępnego podkręcania śruby sobie samej słowo "łatwe" ma dla mnie zdecydowanie pejoratywny wydźwięk, toteż kombinuje jak mogę. Wymyślam nowości zamiast wrzucić do garnka ryż i ugotować go na mleku albo upiec buraki. Dopiero przyparta do muru brakiem czasu i ogromną potrzebą nakarmienia siebie i M czymś po prostu dobrym porzucam obłoki i zaczynam patrzeć pod nogi.



W dzień urodzin M, na pierwszy rzut oka, nie miałam w lodówce kompletnie nic, co mogłoby być wyjątkową kolacją. Co więcej, nie miałam nic, co mogłabym zamienić w wyjątkowe śniadanie. Kolację postanowiłam dostosować do tego, co uda mi się złowić na zakupach, śniadanie wymyśliłam w sekundę, przetrząsając lodówkę. Efekt zaskoczył nawet mnie samą. Podejrzewałam co prawda, że ugotowanie jaglanki w mleku kokosowym z hojnym chlustem ekstraktu z wanilii na pewno dobrze jej zrobi. Nie marzyłam jednak, że kiedy zmiksuję ją potem z soczystą, sycylijską pomarańczą (oczywiście z kwietniowego cubotto  InCampagna) i doprawię miodem z kwiatów tegoż owocu (to samo źródło, co pomarańcze), wyjdzie mi takie cudo. Za pierwszym razem, by pozostać w sycylijskim klimacie zwieńczyłam całość posiekanymi pistacjami (z tej samej dostawy), ale spokojnie możecie je zamienić na zmrożone maliny. Wiem, bo próbowałam. Budyń od piątku zrobiłam już dwa razy :)



Pomarańczowy budyń jaglany
2-3 porcje

2/3 szklanki kaszy jaglanej (120 g)
1 szklanka mleka kokosowego
1 szklanka wody
2 łyżki ekstraktu z wanilii (przepis)
szczypta soli
2 małe pomarańcze (użyłam czerwonych pomarańczy z Sycylii)
1 łyżeczka miodu z kwiatów pomarańczy (można zastąpić zwykłym miodem i łyżką wody z kwiatów pomarańczy)
garść pistacji lub mrożonych malin do podania

Kaszę jaglaną opłucz, zalej wodą i mlekiem. Dodaj ekstrakt i sól i zagotuj, gotuj na wolnym ogniu, aż kasza zmięknie (20 minut). Zmiksuj kaszę na krem, dodając miód. Dodaj pomarańcze obrane i pokrojone w plastry (usuń wszystkie pestki!) i jeszcze raz zmiksuj. Budyń możesz podawać od razu lub jeszcze podgrzać. Możesz też zjeść go na zimno, wówczas będzie bardzo gęsty. Gdyby zrobił się bardzo gęsty, podgrzej go z odrobiną wody. Podawaj z posiekanymi pistacjami lub z mrożonymi malinami.

Smacznego!

2 kwietnia 2015

Tatar ze śledzia z jabłkiem i burakiem

Wiem już na pewno, że jeden z celów na ten rok pozostanie poza moim zasięgiem. Przy obecnym stanie mojego kalendarza nie jestem w stanie publikować dwóch postów tygodniowo, a jak wielu z Was pewnie zauważyło, ciężko mi opublikować nawet jeden. Nie czuję się z tym najlepiej, bo Bezdroża są dla mnie bardzo ważne ale lubię pracować, a dodatkowo komfort łączenia pracy z tym co się lubi sprawia, że biorę na siebie dosyć sporo. Cierpi na tym M, mój dom, biblioteka kulinarna oraz blog. Na szczęście powoli stabilizuję rozkład zajęć i nie zamierzam opuszczać Bezdroży na tak długo, jak zdarzało mi się to w ostatnim czasie.


Z wymienionych wyżej względów moje Święta w tym roku też będą wyglądały trochę inaczej niż zwykle. Nie miałam czasu polować na dzikiego łososia toteż na moim Wielkanocnym stole zabraknie go w postaci mojego ukochanego gravlaxu (dla zainteresowanych przepis na gravlax). Co więcej nie ususzyłam planowanego od pół roku półgęska, ani nawet nie zamarynowałam śledzi! Wiem, chwalić się nie ma czym, ale za to, by nadrobić śledziowe zaległości, na konkurs z BONAMI wymyśliłam przepis na szybki tatar. Przepis sprawdziłam na własnym i nie tylko podniebieniu i wiem, że przyda mi się na pewno. Co więcej moja ekspresowa receptura w konkursie uzyskała największą liczbę głosów, co pozwolę sobie zinterpretować na korzyć jej użyteczności. Dodając założenie, że wśród Was zapewne znajdą się równie zabiegani co ja, wierzę, że przepis przyda się i Wam :)



Tatar ze śledzia z jabłkiem, ogórkiem na carpaccio z buraka 
4 porcje

4 solone filety śledziowe
1 twarde, kwasowe jabłko (najlepiej granny smith)
1 czerwona cebula
1 łyżeczka tartego chrzanu
2 małe buraki
4 łyżki oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia
1/2 zielonego ogórka
1 łyżka octu jabłkowego
½ łyżeczki miodu
4 łyżeczki kwaśnej śmietany
świeżo mielony, czarny pieprz
sól

Śledzie namocz przez kilka godzin w misce lodowatej wody (ja upodobałam sobie ostatnio miski z super praktycznego zestawu Nest, dostępnego w sklepie Bonami), co najmniej trzy razy ją zmieniając. Osusz papierowym ręcznikiem.

Buraki wyszoruj, zawiń w folię i upiecz do miękkości (potrwa to około 60 minut w 180 st.). Wystudź.

Buraki pokrój w cieniutkie plastry, przełóż do miski i wymieszaj delikatnie z octem jabłkowym, miodem i odrobiną świeżo zmielonego pieprzu.

Ogórek umyj (nie obieraj), podziel na ćwiartki i usuń środkową część z pestkami. Resztę pokrój w drobną kostkę. Jabłko umyj (nie obieraj), podziel na ćwiartki, usuń miąższ i pokrój w kosteczkę jak ogórka. Cebulę drobno posiekaj. Śledzie pokrój w kostkę odrobinę większą niż warzywa i jabłko. W dużej misie wymieszaj razem śledzie, ogórek, jabłko i cebulę. Dodaj chrzan, olej i sporo świeżego pieprzu. Połącz wszystkie składniki i w razie potrzeby dopraw tatar solą. Odstaw do lodówki na 30 minut. Podawaj z kromką pumpernikla, na plasterkach buraków z łyżeczką kwaśnej śmietany. 


Smacznego!

16 lutego 2015

O deszczu, planach i braku umiaru. W Brazylii.

Deszcz pokrzyżował nam kilka planów. Tak to bywa w podróży i nie ma na to rady. Otrzepanie się z europejskiego uporządkowania, z życia według planu zapisanego w kalendarzu i dostosowanie się do podróżniczego trybu życia zabiera zawsze trochę czasu. Autobus, który ma być o 11.30 przyjeżdża, jak gdyby nigdy nic, godzinę pózniej (a może przemknął wcześniej, tego nie sposób sprawdzić, nie ma też po co sprawdzać, nic to nie zmieni, trzeba spokojnie czekać). Droga, która miała zabrać czternaście godzin wydłuża się o kolejne trzy. Miejski market świeci pustkami godzinę przed planowanym zamknięciem i nikt się temu nie dziwi, to, że jestem diabelnie głodna i szlag mnie trafia, bo cały plan dnia wziął w łeb, to tylko mój problem. Rozwiazanie jest tylko jedno. Na bułkę z mortadelą trzeba przyjść kolejnego dnia, wcześniej. Warto.

W Rio ostatecznie spędziliśmy trzy dni, opuszczając je z odrobiną niedosytu. Wahaliśmy się, czy nie przedłużyć pobytu ale pogoda była kapryśna, a droga przed nami długa.

Pierwszego dnia przeszliśmy spory kawał Rio wzdłuż najsłynniejszch plaż: Leblonu i Ibpanemy. Zahaczyliśmy tez o jezioro położone miedzy wybrzeżem, a góra Corcovado, z słynnym Chrystusem na szczycie, by zakończyć dzień na Copacabanie. 


Po dwóch dniach martwienia się, że Chrystus uparcie tkwi z głową w chmurach, porzuciliśmy złudne nadzieje na ich rozwianie i trochę to polubiliśmy, ot taki jego urok. Natomiast Chrustus, niewzruszony omiatającymi go chmurami, roztaczał ramiona nad kłębiącym się u jego stóp tłumem ludzi. W końcu, mimo niesprzyjającej pogody postanowiliśmy dołączyć do tłumu i z napięciem wyczekiwaliśmy krótkich chwil, kiedy posąg wyłaniał się z mroków. Każdej takiej chwili towarzyszył jęk zjednoczonego w wyczekiwaniu tłumu. Wszystko to robiło to dosyć zabawne wrażenie. Ostatecznie między chmurami udało nam się dojrzeć kawałek Rio, niedosyt jednak pozostał.




Po odhaczeniu Chrystusa plątalismy się po opustoszałym w weekend centrum Rio, zatrzymując się przy ulicznych imprezach, które w czasie karnawału odbywały się bądź gdzie. W metrze od rana można było spotkać paradujących przebierańców, których niczym nie ograniczona wyobraźnia zrobiła na mnie duże wrażenie. Ludzie w każdym wieku, niezależnie od płci czy tuszy kręcili pupami w rytm samby, machając frędzlami, falbanami i biustami, śmiejąc się do przechodniów umalowanymi buziami. Mi najbardziej utkwił w pamięci chłopak w pampersie spiętym na biodrach olbrzymią, różową, plastikową agrafką.


Drogę z plaży Flamengo do centrum pokonaliśmy piechotą, poznając trochę miasto. Przeszliśmy schodami Selaróna, które są wykafelkowaną, stromą uliczką łączącą dzielnice Lapa i Santa Teresa.  Wśród kafelków, których Selarón użył do swego dzieła, można znaleźć najróżniejsze obrazki, włączając Dziewczynę z perłą Vermeera. Ze szczytu schodów przeszliśmy do centrum dosyć zapomnianą ulicą, całą w graffiti, przedstawiającym między innymi Mona Lisę trzymająca w ręku... piłkę do piłki nożnej, oczywiście. Na końcu uliczki zasiedliśmy w miejscowej spelunie i nie nękani przez nikogo wypiliśmy zimne piwo. Dodam, że naczytawszy się tekstów "ku przestrodze", w spelunie czułam się trochę nieswojo, ale koniec końców w Rio przeszliśmy trochę dogi piechotą, często po zmroku i nie zawsze w turystycznych dzielnicach i nikt nas w tym czasie nie zaczepił w niecnych zamiarach*. 

*Więcej o bezpieczeństwie w Rio poczytacie u Uli z Adamant Wanderer (klik).





Jako, że spod Chrystusa ledwo można było dojrzeć resztę miasta, kolejnego dnia postanowiliśmy wjechać kolejką na górę zwaną Głową Cukru (Pão de Açúcar).  Bez dwóch zdań było warto, bo miasto wyglada z góry przepięknie. Oczywiście cały czas żałowaliśmy, że Chrystus nie pomachał nam z przeciwka ale nie było na to rady, Corcovado pokrywały gęste chmurzyska, co wydawało się niemal nierealne, kiedy patrzyło się jak słońce zalewa położone u jej stóp dzielnice miasta.





Po zjechaniu w chwiejącym się wagoniku 396 m w dół poszliśmy poplażować godzinkę na niewielkiej plaży położonej zaraz obok głównej stacji kolejki. Wygłodniali słońca oddaliśmy się kąpieli morskiej oraz słonecznej. Podczas tej drugiej, z głupoty i braku umiaru dobrowolnie spiekłam sobie nogi, tak, że nawet tydzień pózniej musiałam smarować je pięćdziesiątką. Udało mi się to zrobić mimo marokańskich doświadczeń, kiedy to w As-Savirze mogąc w końcu odkryć nogi w muzułmańskim kraju, zachłannie wyciągałam je ku słońcu, przezornie nie używając filtra, a potem przez dobre dwa tygodnie leczyłam swe kończyny ze słonecznego oparzenia.

Na deser spontanicznie pojechaliśmy na Maracanę i usłyszawszy w metrze przestrogę od miłej Pani, by strzec z poczwórną uwagą swego dobytku, to jest plecaka, z entuzjazmem wzięliśmy udział w tym niezwykłym doświadczeniu. 
Do pełnej kolekcji wrażeń z Rio zabrakło nam jedynie pomieszkania w faveli ale jedyny hostel, który brałam pod uwagę w tym celu, był już niestety zarezerwowany.