27 stycznia 2015

Bliskie spotkania trzeciego stopnia. W oparach azotu.

Chyba każdy ma swoje kulinarne uprzedzenia. Nawet ja. Pierwszym jakie pamiętam była grochówka, na której spróbowanie moja mama nie mogła mnie namówić ani prośbą ani groźbą. Historia skończyła się tak, że uparcie odmawiając innym spróbowania grochówki, w końcu, po kryjomu, spróbowałam jej sama i od tego momentu stała się jedną z moich ulubionych zup. Na powyższym przykładzie przekonałam się, że moje nieliczne, kulinarne uprzedzenia są niejednokrotnie całkiem bezpodstawne. Mimo to czasem zdarza mi się do czegoś zniechęcić, zanim zdążę tego spróbować, jak choćby do połączenia śledzia z mieloną kawą... 

Podobnie rzecz się miała z kuchnią molekularną. Na samą myśl o spaghetti w formie żelek o smaku kiszonych ogórków wywracałam oczami i zapierałam się nade wszystko, że nie chcę mieć do czynienia z żadnymi alginianami, ciekłym azotem czy też suchym lodem. Jako, że głęboko zakorzeniona niechęć prowadzi mnie niezmiennie na drogę poszukiwań, mających na celu odpowiedź na pytanie, skąd też ludzkości przychodzą do głowy pomysły, które stają się potem obiektem mej niechęci, zaczęłam zgłębiać tajniki tych diabelskich metod, rozdmuchując siłą wiedzy, spowijające kuchnię molekularną mroki, cienie i inne opary. W ostatecznym rozrachunku przekonałam się do ciekłego azotu, trochę mniej do suchego lodu, doceniłam buraczane żelki utrzymujące swą galaretowatą postać nawet w letnie upały i zauważyłam, że strzelający w zębach kawior z cytryny może być ciekawym dodatkiem do carpaccio z przegrzebków. 

Zaopatrzona w wiedzę teoretyczną z radością przyjęłam zaproszenie na warsztaty kuchni molekularnej, zorganizowane dla krakowskiej blogosfery w Moo Moo Steak&Burger Club, tym chętniej, że nigdy wcześniej nie miałam okazji wykorzystać swej z mozołem pozyskanej wiedzy w praktyce.

Najpierw prowadzący Krzysztof Polok zaczarował nas dymiącym prosecco, które zyskało znacząco na ekstrawaganckiej prezentacji, efektownie bulgocząc i subtelnie uwalniając smugi pary, ponętnie otaczające wystającą z kieliszka słomkę. Pozostając w temacie spirytualiów, zmrożona przy pomocy ciekłego azotu żubrówka z sokiem jabłkowym oraz bloody mary też prezentowały się nieziemsko, a intensywny smak zmrożonego lubczyku z drugiego "shota" czułam w ustach jeszcze długo po degustacji. Przypomniałam sobie wówczas zmrożone listki ziół, które razem z M ucieraliśmy na pył w oszronionym moździerzu podczas wizyty w Restaurant Gordon Ramsay. Było to jedno z najciekawszych doznań smakowych, z jakim miałam wtedy do czynienia i pomyśleć, że było mi ono dane także dzięki ciekłemu azotowi...


W trakcie spotkania, ciekły azot wykorzystaliśmy jeszcze kilkakrotnie. Jednym z ciekawszych momentów była produkcja mini pianek, które dzięki, krótkiej, mroźnej kąpieli nabrały bajecznej struktury. Mocno chrupiące z zewnątrz, cudnie kremowe w środku sprawiły, że sama zaczęłam rozważać nabycie butli z tą magiczną substancją. Uwielbiam, kiedy danie zaskakuje nie tylko połączeniem smaków ale też struktur i temperatur. Kiedy sięgając po kęs spodziewasz się czegoś zupełnie innego, niż to, co faktycznie jest Ci dane poczuć.


Straciwszy głowę dla ciekłego azotu z mniejszym zapałem przyglądałam się produkcji pietruszkowego kawioru. Ten choć kolor miał nęcący, w smaku wydawał się nieco skażony żelazistym posmakiem roztworów dzięki, którym pietruszkowy sok dał zamknąć się w postaci  błyszczących, zielonych kuleczek. Nie do końca przekonałam się też do galaretki z buraka, gdyż w całej swej pięknej formie, gdzieś zagubił się mój ukochany buraczany smak.

Koniec końców, zafascynowana ciekłym azotem, w pół minuty ukręciłam lody śmietankowe, w wolnej chwili notując w pamięci kolejność mieszania płynów podczas produkcji złocistego piasku z oleju z pestek dyni i przyglądając się bacznie zamrażaniem miąższu z pomarańczy. Koniec końców nie zrobiłam zbyt wielu zdjęć, a już na pewno nie takich, jakimi chciałabym się pochwalić...

Odbyta lekcja była dla mnie nad wyraz pouczająca ale też i smaczna. Na samo wspomnienie czuję lubczyk w ustach, a przed oczyma mam rozpływający się na kremowych lodach piasek z oliwy z pestek dyni.

P.S. Do Moo Moo muszę jeszcze kiedyś wpaść na stek lub/i burgera. Po pierwsze dla tego, że karta menu wygląda zachęcająco, szczególnie, gdy skupić się na wołowinie. Po drugie dla tego, że poczęstowano nas niezłym czerwonym portugalczykiem, do którego coś czuję, soczysty burger pasowałby wyśmienicie...

2 komentarze:

  1. Wow ! Magia :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobraaaaa.......też zawsze myślałam że ......kuchnia molekularna....po co....aleeeeeeee....może mnie przekonasz:)

    OdpowiedzUsuń