Po pełnym emocji i wspomnień, niedzielnym odcinku programu MasterChef długo przeglądałam zdjęcia, odtwarzając minuta po minucie wszystkie wrażenia z tego wspaniałego dnia. Na pewno zostanie on ze mną na zawsze, zajmując sporo miejsca w mojej magicznej skrzyni ze wspomnieniami. Będę do niego wracać bardzo często, ot tak dla przyjemności :)
Z taką samą częstotliwością, z poczuciem pełnego hedonizmu, będę przeglądać pięknie oprawione, pamiątkowe menu, które dostaliśmy na zakończenie wizyty w trzygwiazdkowej
Restaurant Gorgon Ramsay. I ilekroć będę przebiegać wzrokiem kolejne jego pozycje, za każdym razem przeniosę się w krainę wypełnioną idealnie skomponowanymi smakami.
Restauracja Gordon Ramsay funkcjonuje od 1998 roku, natomiast od roku 2001 utrzymuje trzy najsłynniejsze w kulinarnym świecie gwiazdki. Od 2007 szefową kuchni jest Clare Smyth, pierwsza kobieta w Wielkiej Brytanii, która szefuje w trzygwiazdkowej restauracji i która do tej pory żadnej z nich nie straciła! Clare miałam okazję poznać po kolacji, na którą zostaliśmy zaproszeni i samo porównanie mnie do niej przez Gordona, rodzi we mnie wiarę, że jeśli tylko będę ciężko pracować, być może kiedyś sama będę tworzyć tak wspaniałe, wyjątkowe dania.
Restauracja Gordon Ramsay mieści się w niewielkiej kamienicy w przepięknej dzielnicy Londynu, Chelsea. Kameralne, urządzone z wyczuciem wnętrze, zaprasza do niespiesznego delektowania się wyśmienitą kuchnią.
Podczas naszego pobytu, wszystkie 14 stolików zajmowali goście, tocząc spokojne rozmowy w miłym towarzystwie. My sami czuliśmy się wyjątkowo, nie tylko przez wzgląd na samo miejsce, ale też dlatego, że każda osoba z załogi, wiedziała na czyje zaproszenie jesteśmy w Londynie i wszyscy, którzy podchodzili do naszego stolika gratulowali mi wyróżnienia. Muszę przyznać, że było to bardzo, bardzo miłe. A kiedy już zaczął się kulinarny spektakl po prostu rozpłynęłam się z zachwytu!
Na początek dostaliśmy amuse-bouche w postaci consomme z pomidorów z kropelką najbardziej bazyliowego pesto, słodkim pomidorkiem i kawałeczkiem pysznego ogórko-melona. Przezroczysty płyn, przesycony aromatem najlepszych pomidorów, chrupiące warzywa i aromatyczne zioła zrobiły na nas niesamowite wrażenie już na samym początku. Nie do końca zdążyliśmy się nim nacieszyć, a na stole czekało już mięciutkie skrzydełko, zanurzone w dymie z prażonych migdałów, zamknięte w szklanej menzurce. Nabite na srebrny szpikulec wyglądało tak tajemniczo i pięknie, że jedynie ogromna chęć spróbowania tego arcydzieła skłoniła mnie do odsunięcia nakrętki i uwolnienia aromatycznego dymu! Spektakl zaczął się magicznie!
Czekając w zachwycie na przystawkę otrzymaliśmy pieczywo, solone masełko oraz maleńkie, serowe ptysie. Irlandzki chleb o słodko-kwaśnym smaku, zbity i wilgotny zapamiętam do końca życia i jeśli tylko w końcu zdobędę się na odwagę, by zająć się domowym wypiekiem pieczywa, stanie się on dla mnie ideałem, którego osiągnięcie będzie moim celem.
Na przystawkę podano nam foie gras. Każde z nas otrzymało ten wyjątkowy przysmak podany w inny sposób. Na moim talerzu, pięknie zaprezentowano pasztet strasburski z cieniutką warstwą galaretki z porto, z kawałeczkiem wędzonej kaczki oraz zielonym jabłuszkiem, rzepą i rukwią wodną. M otrzymał natomiast najlepsze foie gras jakie kiedykolwiek jadliśmy. Smażonym kawałkom wątróbki towarzyszył wyjątkowy, przepyszny, słodki sos z migdałów, dzięki któremu trudno mi sobie wyobrazić lepsze towarzystwo dla foie gras.
Chwilę później na nasz stolik trafiły owoce morza. U mnie były to smażone przegrzebki z jabłkami, orzechami, selerem i emulsją z cydru, u M najpyszniejsze raviolo z homarem, łososiem i langustynką, perfekcyjnie skomponowane z velouté ze szczawiku zajęczego. Przepyszne!
W następnej kolejności przyniesiono nam ryby. Ja otrzymałam filet halibuta na kuskusie z kalafiora z bulionem aromatyzowanym bratkiem, różą i marokańskim (ach! och!) ras el hanout, podczas gdy na talerzu M czekał sea bass z fasolką, zanurzony w bulionie z małży i wodorostów z nutką lubczyku.
Kiedy przyszła kolej na danie główne byliśmy już w kulinarnym siódmym niebie i trudno było nam wyobrazić sobie coś smaczniejszego niż dotychczasowe pozycje. I znowu zostaliśmy dosłownie zwaleni z nóg. Moja jagnięcina a la francuskie navarin, podana na trzy sposoby: kotlecik, duszona goleń i konfitowana łopatka z jesiennymi warzywami i sosem własnym znów okazała się najlepiej przyrządzoną jagnięciną jakiej kiedykolwiek próbowałam. Identycznie rzecz się miała z daniem M, który otrzymał pieczonego gołębia z foie gras, fenkułem, figą i słodką kukurydzą, aromatyzowanego subtelną nutką lawendy. Obydwa dania zgodnie okrzyknęliśmy Kulinarnym Arcydziełem.
Po tak bajecznej degustacji, czekała na nas deska wyśmienitych serów, z których francuski Epoisses dożywotnio zdobył nasze kubki smakowe!
Gdy nacieszyliśmy się już deską serów, na stoliku pojawiły się dwa niewielkie, zmrożone, parujące moździerze, w których skruszyliśmy zamrożone listki werbeny, mięty i tajemniczego zioła, w terminologii zielarskiej zwanego krwiściągiem, charakteryzującego się subtelnym, ogórkowym smakiem. Do rozdrobnionych ziół dodaliśmy ogórkowy sorbet, który dzięki ziołom zyskał orzeźwiającego, cytrusowego aromatu.
Po magicznym wstępie przyszła kolej na właściwy deser, który zachwycił nas intrygującą kompozycją smaków, zapachów i struktur. Moje chrupiące, czekoladowe cygaro, pachniało dymem, a gorzka czekolada skrywała w sobie delikatnie słodki, kremowy mus. Wszystko razem z galaretką z czerwonych pomarańczy oraz kardamonowymi lodami tworzyło idealną, deserową kombinację. Z kolei deser M składał się z lekkiego jak puch parfait, które smakowało jak idealnie skomponowana lemoniada, któremu towarzyszył karmelowy, chrupiący krążek z wyraźnie wyczuwalną nutką miodu oraz lody z owczego jogurtu.
Na koniec skosztowaliśmy jeszcze przepysznych, świeżych, truskawkowych lodów, skrytych w postaci pralinki pod chrupiącą skorupką białej czekolady, delikatnej pralinki z solonym masłem orzechowym oraz najsubtelniejszego różanego rachatłukum jakie kiedykolwiek smakowałam. Wybitne!
Muszę też wspomnieć, że do każdego dania, główny sommelier restauracji, przesympatyczny Jan dobierał dla nas inne wino, za każdym razem zaskakując nas tak, że razem z M, zgodnie stwierdziliśmy, iż na pewno jedna z cennych gwiazdek została przyznana restauracji za genialne dopasowanie wina do posiłku.
Po wspaniałej degustacji zostaliśmy zaproszeni do kuchni, która zajmuje cztery razy większą powierzchnię niż sala dla gości (tak!), gdzie miałam okazję zamienić kilka zdań z szefową kuchni Clare. Marzę, żeby kiedyś wspiąć się na taki poziom kulinarnej sztuki jak Clare, a jedyna ku temu droga to gotować, gotować i jeszcze raz gotować! No i oczywiście jeść :)
W sumie na Royal Hospital Road spędziliśmy cztery, wyjątkowe godziny. Posmakowaliśmy wyśmienitej kuchni i wspaniałych win. Poznaliśmy przemiłych ludzi, którzy wspaniale nas ugościli. Było to dla nas tak wspaniałe przeżycie, że postanowiliśmy, iż koniecznie jeszcze kiedyś odwiedzimy Restaurant Gordon Ramsay. Wszak niebiańskich przyjemności nigdy dość!