28 lipca 2013

Lawenda, rozmaryn, cytryna. Morelowe crumble.

Trzy ostatnie dni kosztowały mnie mnóstwo wysiłku. Malowanie w domu to wielkie przedsięwzięcie, nawet jeżeli samemu nie dzierży się wałka w dłoni. Ciągłe przestawianie kolejnych stert rzeczy kończyło się zazwyczaj na balkonie. Całe szczęście, że pogoda dopisała, a balkon jest dosyć pokaźnych rozmiarów, bo musiałabym posiłkować się garażem. Widmo Wielkich Porządków zawisło nad zbliżającym się tygodniem. I dobrze bo ilość pudeł z etykietą "Na pewno kiedyś się przyda" zdecydowanie przekroczyła już w tym domu dopuszczalne normy. Za to każde spojrzenie na czyściutkie ściany napawa mnie energią do dalszych porządków. I nawet wizja powtórnego mycia stu sześćdziesięciu metrów kwadratowych szyb mi nie straszna.


Na podpatrzone u asieji połączenie cytryny, miodu, lawendy i rozmarynu, od razu miałam ochotę. Od razu też wpadłam na pomysł, żeby wykorzystać je do nadania charakteru morelom. Na przykład w postaci morelowego dżemu z powyższą kompozycją, szczególnie, że właśnie jestem w fazie przetwórstwa morelowego. Potem było malowanie i ogromna chęć na wyjątkowe śniadanie. Po trzech dniach szybkich śniadań "pod folią", w końcu mogłam poszaleć. Wyczarowałam crumble. Wyjątkowe. 


Morelowe crumble z lawendą, rozmarynem i nutką cytryny
  • 800 g moreli
  • 1 gałązka rozmarynu
  • skórka z 1 cytryny
  • 1 łyżka miodu (opcjonalnie, w zależność od słodkości owoców)
  • 2 łyżki masła
  • 3 łyżki zmielonych migdałów
  • 1 łyżka mąki
  • 1 łyżka kwiatów lawendy
  • 1 łyżka miodu
  • gęsty jogurt naturalny
  • 1 łyzka ekstraktu cytrynowego (skórka otarta z połowy cytryny) 
Morele umyć, osuszyć i wypestkować. Pokroić na ćwiartki i wymieszać z posiekanymi igłami rozmarynu i skórką cytrynową. Można dodać łyżkę miodu (ze względu na bardzo słodkie morele, pominęłam). Owoce umieścić w naczyniu do zapiekania. Z masła, miodu, mąki, migdałów oraz lawendy zagnieść kruszonkę. Rozsypać ją na owocach, formując większe grudki. Piec 30 minut w piekarniku rozgrzanym do 160ºC. Podawać z jogurtem wymieszanym z łyżką ekstraktu cytrynowego lub skórką z cytryny.
* Owoce można również podać na deser z gałką lodów, na przykład cytrynowych.

24 lipca 2013

Pomidory suszone na słońcu

Ależ mi się udała pogoda na suszenie! Pamiętam zeszłoroczne podejścia, gdy po dwóch dniach słońce "się skończyło" i pomidory musiały powędrować do piekarnika. Tym bardziej doceniam każdą słoneczną godzinę, bo pomidory ususzone na słońcu są o niebo lepsze niż te z piekarnika. Pierwsza, tegoroczna partia potrzebuje jeszcze dzisiejszego słońca, a może jeszcze jurto je trochę dosuszę. Będą idealnie. Mięsiste i słodkie. Już zacieram ręce na kolejne! 

Do suszenia najlepiej sprawdzają się odmiany o dużej ilości zwartego miąższu. Moje ulubione to podłużne pomidory, dosyć twarde. Zawsze przed suszeniem usuwam gniazda nasienne i doprawiam je solą i ulubionymi ziołami: bazylią oregano, rozmarynem, tymiankiem. Po ususzeniu przekładam do słoików i zalewam oliwą. Czasem dodaję ząbek czosnku lub kilka kaparów. I tak, za na prawdę niewiele pracy, mam na zimę prawdziwe słońce zamknięte w słoiku.

23 lipca 2013

Sezonowo. Wątróbka ze smażonymi wiśniami.

A ja lubię wątróbkę! I wiem, że niewielu to za mną powtórzy. A może to wcale tak nie jest? Może wątróbka zyskuje właśnie nowe, kulinarne życie? Może otwierają sprzed nią podwoje zacne restauracje? Jakkolwiek nie potoczy się kariera wątróbki, ja od czasu do czasu będę ją sobie serwować z przyjemnością.

Najbardziej lubię przyrządzać wątróbkę na słodko-kwaśno, delikatnie, nie orientalnie. Na patelnię poza cebulką oraz samą wątróbką trafia więc wiśniówka, czasem czerwone wino, często ocet balsamiczny, a także tymianek. Ostatnio natomiast trafiła łyżka dobrze usmażonych konfitur wiśniowych z zielonym pieprzem oraz balsamico. Efekt był dokładnie taki jak lubię. Idealnie wyważony. Pozwalam sobie zaprezentować.


Wątróbka indycza (drobiowa) z sosem wiśniowo-balsamicznym
  • 400 g oczyszczonej i osuszonej wątróbki drobiowej (indyczej)
  • 1 łyżka masła
  • 1 łyżka oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia
  • 1 cebula, pokrojona w pióra
  • 4 łyżki octu balsamicznego
  • 1 łyżka konfitury wiśniowej (wykorzystałam konfiturę z zielonym pieprzem)
  • sól i zielony pieprz do smaku
  • do podania sałata z czerwonymi porzeczkami i winegretem
Na patelni rozgrzać masło i olej, zeszklić cebulę. Dodać wątróbkę, pokrojoną na plasterki. Gdy wątróbka się zetnie doprawić ją sola i mielonym, zielonym pieprzem. Gdy lekko się zrumieni podlać octem balsamicznym. Gdy połowa octu odparuje dodać konfitury i dusić na średnim ogniu do uzyskania odpowiedniego stopnia wysmażenia (nie należy jednak smażyć zbyt długo, wątróbka będzie wtedy twarda).  Podawać gorącą z liśćmi sałaty, czerwonymi porzeczkami i winegretem.

22 lipca 2013

Owoce pieczone z balsamico

Matko, jakie to dobre! 

Na śniadanie z gęstym jogurtem aromatyzowanym wanilią, na deser z lodami śmietankowymi lub waniliowymi. Jest takie proste do zrobienia, że aż grzech nie przygotować. Choć pierwszy raz, bo o kolejne jestem już spokojna...

Wystarczy trochę czereśni, dwie brzoskwinie, kilka śliwek i tyleż moreli. Choć w zasadzie kombinacja jest dowolna i zależy od preferencji konsumującego, a także od aktualnej zawartości jego lodówki. Owoce po wypestkowaniu trzeba z grubsza podzielić na większe kawałki. Następnie wszystko wymieszać oraz skropić octem balsamicznym. I tu ilość jest wprost proporcjonalna do naszych upodobań. Ja daję spory chlust. Balsamico świetnie mi bowiem podkreśla naturalną słodycz owoców. Amatorzy wyraźnych słodkości mogą pokusić się o dodatek miodu lub brązowego cukru. Choć mi osobiście, spora garść czereśni, w tej roli zupełnie wystarcza. Tak przygotowane owoce należy wrzucić do średnio rozgrzanego piekarnika na 30-40 minut. Im dłużej będą się wygrzewać, tym bardziej będą miękkie i rozpływające się. Gorące smakują najlepiej. Choć następnego dnia, gdy syrop zgęstnieje, a owoce staną się jędrne od lodówkowego chłodu, są równie wciągające. Z dodatkiem zimnego jogurtu z wanilią na śniadanie lub deserowo, z gałką lodów. Po głowie chodzi mi też chrupiąca migdałowa kruszonka. Może następnym razem? A długo na to czekać nie zamierzam.

21 lipca 2013

KUKBUKOWA kalarepa. Najlepsze carpaccio na lato.

Klasyczne carpaccio z polędwicy wołowej należy do kategorii tych dań, które mogę zjeść zawsze. Szczególnie, gdy nie wiem na co mam ochotę i nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy. Dobrze zmrożone plastry mięsa, rukola, kapary, parmezan, dużo dobrej oliwy i krem balsamiczny, niezmiennie sprawdzają się wtedy najlepiej. Ostatnio pokochałam też carpaccio z młodej cukinii. Wystarczy kilka cienkich plastrów warzywa, świeży pieprz, dobra, wytrawna oliwa i trochę pecorino. W kilka chwil mamy na talerzu zdrową, sezonową i smaczną przekąskę. Ale KUKBUKOWA propozycja na carpaccio z kalarepy, po prostu rozłożyła mnie na łopatki. Nie zrozumie ten, kto nie spróbuje! Cieniutkie, zimne i cudownie chrupiące plasterki kalarepy, odrobina koziego serka i magiczny dodatek w postaci usmażonych na chrupko solonych kaparów przenoszą zwykłe warzywo na wysoką kulinarną półkę.


20 lipca 2013

KEEP CALM AND EAT FISH. Sola meuniere.

Na fali chęci na prostą rybę wróciłam do ulubionej soli. Nie robię jej zbyt często, tylko dlatego, żeby zachować wspomnienie jej wyjątkowości. Francuska klasyka, którą tak zachwycała się Julia Child, kolejny raz potwierdza wyższość prostoty nad przekombinowaniem. Ze śmiechem wspominam skrzywiono-zdziwioną minę M, gdy zrobiłam ją po raz pierwszy. Lekko zniosłam wyrażone wątpliwości. Wiedziałam, że rozwiane zostaną z pierwszym kęsem. Do dziś pytanie "A może by tak solę?", zawsze wywołuje u mnie wspomnienie tej pierwszej miny. I chętnie ją przyrządzam. Jest taka łatwa. I taka dobra. A w ogóle czy ktoś jeszcze jej nie próbował? Jeśli nie, czym prędzej zachęcam do nadrobienia zaległości!



Sola meuniere
  • filety z soli
  • mleko
  • mąka
  • sól, świeżo mielony, czarny pieprz
  • masło
  • garść siekanej natki
  • sok z cytryny
Rybę dokładnie umyć i osuszyć, z obydwu stron obsypać solą i pieprzem. Na patelni rozgrzać 1-2 łyżki masła. Sklarować je przez zebranie oddzielającej się mlecznej piany. Filety zamoczyć w mleku, następnie obtoczyć w mące i strzepnąć jej nadmiar. Smażyć z obydwu stron na złoty kolor. W rondelku roztopić łyżkę masła, dodać sok z cytryny i natkę. Rybę polać przygotowanym sosem maślanym z cytryną. Podawać z gotowanymi warzywami.

19 lipca 2013

Manna z owocami i debiut bzowego syropu

Tegoroczna mania produkcji przetworów pochłonęła mnie bez reszty. Oczywiście zawartość części słoików nie dotrwa nawet do pierwszych śniegów, tym bardziej zacieram ręce i przerabiam kolejne dary lasów i sadów. Do tych, które mogą zdecydowanie nie dotrwać, na pewno zaliczam się hiram oraz wszystkie rabarbarowe syropy. Trzydniowe konfitury truskawkowe też znikają zaskakująco szybko. Jeden słoik natomiast (jak żałuję, że jeden tylko!) schowałam głęboko, na specjalną okazję. To słoik dżemu z truskawkami i czarnym bzem, do którego nie byłam przekonana, a który podbił moje serce bezwzględnie. To właśnie ze względu na jego wyjątkowy smak, zdecydowałam się przygotować również esencjonalny syrop z bzowych kwiatów, który zadebiutował przy okazji dzisiejszego śniadania. Cóż on uczynił ze zwykłej kaszki!


Kasza manna z syropem z kwiatów czarnego bzu i owocami
  • 0,5 l mleka (krowiego lub roślinnego, polecam mleko ryżowe)
  • 4 łyżki kaszy manny ( w zależności od pożądanej gęstości)
  • szczypta soli
  • 1 łyżeczka syropu z kwiatów czarnego bzu
  • świeże owoce do podania
Mleko zagotować z solą i syropem, dodać kaszę i gotować aż zgęstnieje (około 3-5 minut). Podawać z ulubionymi owocami.

Syrop z kwiatów czarnego bzu
do przetworów z czarnym bzem przekonała mnie Bea
  • około 30- 40 kwiatostanów czarnego bzu
  • 500 ml wody
  • 500 g cukru
  • sok z 1 cytryny
Kwiaty dokładnie oddzielić od zielonych gałązek, umieścić w garnku. Wodę zagotować z cukrem i sokiem z cytryny. Syropem zalać kwiaty, przykryć ściereczką i odstawić na trzy dni w chłodne miejsce. Mieszać raz dziennie. Syrop przefiltrować, zagotować i wlać do wyparzonych, gorących butelek.

18 lipca 2013

KEEP CALM AND EAT FISH. Dorsz w pomidorach.

Tak sobie rozmyślam, że każdy ma swoją wersję rybnego "schabowego". W większości przypadków będzie to smażony filet ryby w tradycyjnej panierce. Moja wersja prostej ryby na szybko to dorsz w pomidorach. Kolacja jest gotowa w piętnaście minut, czasem trochę dłużej, gdy zamiast bagietki, rybę podaję z pieczonymi ziemniakami. Myślę też, że wersja łagodna, z dokładnie przetartymi pomidorami i sporą ilością świeżego tymianku powinna przekonać nawet małych, rybnych niejadków. Przy najbliższej okazji przetestuję na ośmioletnim bracie, który do powyższej kategorii zalicza się niewątpliwie. Ja najbardziej lubię, gdy w sosie zostają większe kawałki pomidorów, nie żałuję też świeżo mielonego pieprzu. Do tego kilka upieczonych ziemniaków lub ciepła grzanka przetarta czosnkiem i obowiązkowo kieliszek lekko kwasowego białego wina. Rybny schabowy de lux.

 
Dorsz w pomidorach
  • filet z dorsza o wadze ok 400 g
  • 3 duże pomidory lub puszka pomidorów bez skóry
  • 5 łyżek przecieru z pomidorów (passaty pomidorowej)
  • 2 łyżki oliwy 
  • 1 cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • kilka gałązek świeżego tymianku (można zastąpić suszonym)
  • sól i świeżo mielony, czarny pieprz
  • do podania grzanki z bagietki lub opiekane ziemniaki
Rybę pozbawić ości, umyć i osuszyć. Na oliwie zeszklić posiekana drobno cebulę, pod koniec dodać czosnek i podsmażać jeszcze 2 minuty, pilnując by czosnek się nie przypalił. Dodać obrane i grubo pokrojone pomidory. Doprawić solą i pieprzem. Zagotować i dusić tak, by uzyskać gęsty sos, pod koniec dodać listki tymianku. Na sos wyłożyć rybę, posypać mielonym pieprzem. Dusić pod przykryciem, na wolnym ogniu przez około 3-4 minuty, następnie, gdy filet jest dosyć gruby, odwrócić go na drugą stronę i dusić kolejne 2-3 minuty. Podawać gorące z chrupiącymi kromkami podpieczonej bagietki (można przetrzeć je ząbkiem czosnku) lub pieczonymi ziemniakami.

*Przepis ten dedykuję pewnej Młodej Damie, która ciężko znosi długie spacery i noce w namiocie.

16 lipca 2013

Powroty. Stek i sos bearnaise.

Nie ma jak w domu! Zgodnie z rytmem ostatnich dwóch tygodni, w łóżku (w końcu swoim!) położyłam się o piątej rano. Mój naturalny dzień został wywrócony do góry nogami, dzięki temu mogłam sobie zaaplikować zastrzyk świetnej muzyki na żywo. Za przeszło dwugodzinny, energetyczny występ Depeche Mode w Bilbao mogłabym zapłacić każdą cenę! Na tle małych niedogodności, kulturalno-podróżniczy bilans ostatnich kilkunastu dni wypada zdecydowanie na plus. Średnio trzy koncerty na dobę, spacery po Gdańsku jakiego nie znałam i do którego na pewno wrócę, podróż przez Katalonię i Aragonię do Kraju Basków oraz piorunujące wrażenie jakie robi muzeum Guggenheima w Bilbao, uważam za niezły wynik jak na trzynaście dni. Niedogodności w zasadzie w ogóle blakną, a zalany przez baskijską burzę namiot przestaje być aż taką katastrofą. 

Tak na marginesie, ciekawa historia z tą baskijską burzą. Planując Openera, namiotu w ogóle nie braliśmy pod uwagę. Wiadomo: mokro, zimno, leje. Do Hiszpanii zabraliśmy namiot, bo przecież również wiadomo: ciepło, pięknie i słonecznie. Natura spłatała nam małego psikusa, w Polsce fundując bezchmurne niebo, a przez Saragossę i Bilbao przetaczając nocą ulewne burze. Dodam, że na tarasie hotelu w Saragossie taką burzę zdecydowanie łatwiej przetrwać niż na festiwalowym kempingu w Bilbao. 

Do jutra pewnie odgrzebię się w kolejnych praniach i wrócę do swojego rytmu. Pójdę na plac i ugotuję coś pysznego, w sam raz do przywiezionej, zacnej Riojy. Tymczasem z archiwum podam przepis na stek w klasycznej wersji francuskiej. Z sosem bearneńskim. U mnie, podanym z jeszcze wówczas dostępnymi szparagami, w wersji tradycyjnej, zazwyczaj serwowany z pieczonymi frytkami. Klasyk, do którego przymierzałam się bardzo długo, zniechęcona nieudanymi próbami przygotowania sosu holenderskiego. Receptura przygotowania obydwu sosów jest identyczna, różnią się jedynie składniki. Sukces można odnieść wyłącznie stosując się bezwzględnie do jednej porady: nie przestawaj mieszać! Sos bearnaise wyszedł mi za pierwszym razem. Sromotną porażkę odniosłam przy pierwszym podejściu do sosu holenderskiego. Zgodnie ze stwierdzeniem Anthony'ego Bourdain'a, kto nie robił go nigdy, na pewno go spieprzy. Spieprzyłam i ja. Może dzięki temu bearneński wyszedł bez zarzutu.


Stek i sos bearnaise (bearneński)
metodę przygotowania sosu bearneńskiego zaczerpnęłam od Mimi Thorisson

  • dwa steki z polędwicy wołowej o wadze 150-200 g każdy
  • 100 g masła
  • 50 ml białego, wytrawnego wina
  • 30 ml białego octu winnego
  • 1 mała szalotka, drobno posiekana
  • 1/2 pęczka świeżego estragonu, drobno posiekanego
  • 2 łyżki wody
  • 2 żółtka
  • sól i świeżo mielony, czarny pieprz do smaku
Masło roztopić na wolnym ogniu i sklarować przez zebranie dokładnie mlecznej piany. Odstawić. W rondelku zagotować wino, ocet, szalotkę, przyprawy i połowę estragonu, aż płyn zredukuje się do około dwóch łyżek. Zdjąć z ognia. Dodać żółtka wymieszane z wodą i cały czas ubijając umieścić rondel na wolnym ogniu, zdejmując go z palnika co minutę. Cały proces powtarzać przez około 10 minut, aż sos zacznie wyraźnie gęstnieć. Zdjąć z ognia i cały czas mieszając wlewać powoli wystudzone masło. Sos powinien mieć gęstą, kremową konsystencję. Na końcu delikatnie wmieszać pozostały estragon.

Mięso na steki wyjąc co najmniej na godzinę przed planowanym posiłkiem, by nabrało pokojowej temperatury. Steki obficie obsypać pieprzem. Smażyć na oleju rzepakowym lub klarowanym maśle do uzyskania odpowiedniego stopnia wysmażenia. Podawać polane przygotowanym sosem, w towarzystwie gotowanych warzyw lub pieczonych frytek z ziemniaków, marchewki lub korzenia pietruszki.

4 lipca 2013

Chleb tysiąc i jedno ziarno

Oczywiście w tytule zastosowałam podręcznikową hiperbolę. Ten środek stylistyczny był mi konieczny do pełnego wyrażenia i podkreślenia mojego emocjonalnego stosunku do tego wypieku. Dla mnie, fanatyczki wszelkich ziaren i orzechów, przepis na chleb ten, był jednym z największych odkryć kulinarnych w ogóle. Zaprawdę, cytując blogerkę, która zasiała całe to chlebowo-bezmączne zamieszanie, jest to odmieniający życie chleb. Bowiem nigdy już nie spojrzę na pełnoziarnisty chleb tak, jak spojrzałabym przed poznaniem tej cudownej receptury. A żeby dopełnić ten chlebowy pean, dodam, iż sława rzeczonego chleba dorównuje jego smakowi.

Chleb tysiąc i jedno ziarno sprawdza się zarówno w kromkach-zwykłych-kromkach, w grzankach z kozim serem i chutneyem, z miodem i z dżemem, jak i po prostu sam. A jak smakuje z hummusem... A z bryndzą... Jest bardzo pożywny i bardzo zdrowy. I bardzo pyszny.


Chleb tysiąc i jedno ziarno
  • 1 szklanka nasion (ziarna słonecznika, siemię lniane, pestki dyni)
  • 1 szklanka orzechów (laskowe, włoskie, migdały)
  • 1/2 szklanki suszonej, niesłodzonej żurawiny (można zastąpić wiśniami, jagodami goi, suszonymi węgierkami)
  • 1 1/2 szklanki płatków owsianych lub orkiszowych
  • 4 łyżki błonnika psyllium (zmielone nasiona babki płesznik)
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżka miodu (lub mniej jeśli używamy słodzonych owoców)
  • 3 łyżki roztopionego oleju kokosowego (można zastąpić olejem rzepakowym z pierwszego tłoczenia lub oliwą)
  • 1 1/2 szklanki wody
Suche składniki wymieszać z solą. Wodę wymieszać z miodem. Wszystko dokładnie połączyć i odstawić na minimum 2 godziny by psyllium zlepiło całość. Przełożyć do wyłożonej papierem do pieczenia keksówki. Piec 20-30 minut w piekarniku rozgrzanym do 170ºC. Po tym czasie wyjąć chleb z formy, odwrócić do góry nogami i dopiekać bezpośrednio na kratce jeszcze 30-40 minut. Chleb powinien mieć twardą i zwartą skorupkę. Przed krojeniem dokładnie wystudzić. Przechowywać zawinięty w papierową torbę, w chłodnym miejscu do pięciu dni.

3 lipca 2013

Przebudzenie. Maraton festiwalowy i szybka sałata.

Dobrze od czasu do czasu posłuchać kogoś, kto mądrze mówi (lub poczytać, co pisze). Czasem się coś usłyszy (wyczyta). Dopadła mnie ostatnio szara aura obojętności i nic mi się nie chciało. Jedynie puste słoiki były mnie w stanie pchnąć do jakiejkolwiek aktywności. Wczoraj i dziś to zupełnie inne dni. Poczytałam. Odżyłam. 

Pakuję plecaki. Testuję namiot. Piekę chleb tysiąc i jedno ziarno, miksuję hummus. Szykuję sałatkę na drogę. Jutro ruszamy! Zaczynamy w Trójmieście z Openerową ucztą muzyczną, potem przeprawa przez Hiszpanię na kolejny festiwal. Łapię równowagę między stertą skarpet a rozłożonym namiotem. Przerwa. Idę z M na piwo po biegu. Jeszcze tylko w locie rozmyślam, czym by tu zastąpić śledzie, żeby mi ich panowie z odprawy na lotnisku nie wyrzucili... Już mam! Pałeczki do chińszczyzny będą jak znalazł!

Na kolację sałata, bo opróżniam lodówkę. Co my tu mamy? Rukola, jajka od babci, bryndza, trochę bobu, resztka zielonego groszku i awokado. O, i jeszcze rzodkiewka się gdzieś zaplątała! Sałata idealna. 




Sałata z awokado, bobem, zielonym groszkiem i rzodkiewką, z jajkiem w koszulce lub bryndzą
  • garść rukoli
  • ugotowany i obrany bób
  • ugotowany zielony groszek
  • awokado, obrane i pokrojone w paski
  • rzodkiewka, pokrojona w cienkie plasterki
  • oliwa z oliwek
  • sok z cytryny
  • świeżo mielony, czarny pieprz
  • łyżka musztardy (wykorzystałam krem z gorczycy z miodem)
  • do podania (pokruszona bryndza lub jajko w koszulce)
Wszystkie składniki sałaty delikatnie wymieszać z dressingiem przygotowanym z oliwy, soku z cytryny, musztardy i świeżo zmielonego pieprzu. Podawać z jajkiem w koszulce lub pokruszonym serem.

2 lipca 2013

Dzienniki motocyklowe. Minibrowar HAUST.

Weekendowa wyprawę motocyklem przez zachodnią Polskę, pechowo rozpoczętą w ubiegłym tygodniu, szczęśliwie udało nam się zakończyć na sucho. Zostawiony w Legnicy sprzęt po małej awarii, odebraliśmy w piątek, by kontynuować wyprawę zgodnie z wcześniejszymi planami. Lubię te nasze motocyklowe wyprawy, choć zważając na kaprysy pogody, z komfortem podróży bywa różnie. Wracając pociągiem z Legnicy tydzień temu, na samą myśl o ulewnej powtórce z wyprawy do Wrocławia, ogarniał mnie nerwowy chichot. Tym bardziej docenialiśmy z M każdą bezdeszczową godzinę minionego weekendu. 

Pierwszy raz zobaczyłam więc Szczecin, Gorzów i Zieloną Górę. Ze względu na napięty harmonogram poruszaliśmy się głównie drogami szybkiego ruchu, o malowniczych widoczkach nie było więc mowy. Przy prędkości powyżej pewnej granicy machanie głową na wszystkie strony jest dosyć utrudnione i zdecydowanie niewskazane z oczywistych względów. Mimo to zdołałam zapałać miłością do poniemieckich gospodarstw z czerwonej cegły, z kwitnącymi lipami przy drodze i hektarowym sadem za domem. Za sprawą maciejki, rosnącej niemal w każdym ogródku, zaliczyłam aromatyczny powrót w czasy beztroski. No i wypiłam najlepsze piwo swego życia. W zielonogórskim minibrowarze o wiele mówiącej nazwie HAUST (KLIK).

Wypróbowaliśmy z M wszystkie dostępne wersje, jednogłośnie przyznając wygraną piwu Red AIPA. I choć nie mam zielonego pojęcia o technikach warzenia piwa, nie umiem też wyczuć w nim subtelnych niuansów, to wybrany płyn o pięknej bursztynowo- malinowej barwie i wyjątkowym owocowym aromacie, z wyraźną goryczką zarazem, smakował mi wyjątkowo. Polecam wszystkim piwoszom i nie piwoszom też. Piwo poza Zieloną Górą można wypić w kilku miejscach w stolicy, we Wrocławiu i w Poznaniu. Na prawdę warto!


1 lipca 2013

Słoikomania. Truskawki i rabarbar.


Słoikomania ma się u mnie wyśmienicie. Dokarmiam ją regularnie nowymi dostawami. Wykorzystałam już wszystkie słoje, butelki i buteleczki. Namiętnie skupuję je zatem, najchętniej te najmniejsze. Wiem, że każdy ogarnięty manią przetwórstwa sezonowego okaże mi zrozumienie. Pozostałych zachęcam do oddania się w jej objęcia. Zabawa gwarantowana!

Po zeszłorocznym marazmie w kwestii przetworów, spowodowanym głównie przeciągającą się w nieskończoność magisterką, tego roku ogarnęło mnie przetworowe szaleństwo. Przetwarzam wszystko, co wpadnie mi w ręce. Doceniam szczególnie pyszności, które ominęły mnie do tej pory. Do tej kategorii zaliczam głównie rabarbar i wyprodukowany z niego hiram, który w smaku przypomina coca colę, co sprytnie zauważył mój ośmioletni brat. Boski syrop rabarbarowy z imbirem i kardamonem, z wanilią, a także w wersji z różowym pieprzem to również moje tegoroczne hity. Nie mogę też nie wspomnieć o czarnym bzie, który na zawsze już skradł me kubki smakowe. Zarówno dżem truskawkowy z czarnym bzem, jak i bardzo esencjonalny syrop z bzowych kwiatów już na zawsze staną się dla mnie symbolem czerwcowych przetworów. W kwestii słoikowych nowości, moim guru jest Bea, a jej spiżarnia będzie dla mnie skarbnicą pomysłów na bardzo długi czas.

Poza nowościami produkuję też tradycyjne, coroczne przetwory. Jak zwykle dumą napełnia mnie trzydniowa konfitura truskawkowa, tak prosta i tak wyrafinowana zarazem. Eksperymenty truskawkowo-pieprzowe również zaliczam do udanych, ze szczególnym naciskiem na połączenie truskawek z octem balsamicznym i pieprzem syczuańskim, a także na mój ukochany od lat dżem z truskawek, doprawiony zielonym pieprzem. 





*przepisy zaktualizuję w wolnej chwili