24 marca 2014

Do rzeczy. Pyszne Indie.

Z podróży nie przywożę pamiątek. Choć gdyby się zastanowić to nie jest to do końca prawda. W różowych trampkach z Bangkoku przełaziłam "pół świata", z Khao San pochodzi też moja ukochana koszulka koncertowa z Madonną konsumującą lizak, nepalska czapka sprawdza się idealnie w siarczyste mrozy, a koszyk z Maroka jest najlepszą letnią torebką, jaką kiedykolwiek miałam. Pewnie gdybym pogrzebała w pamięci i w szafie okazałoby się, że podczas każdej wyprawy przemyciłam do domu coś lokalnego. Co mogłam przywieźć z Indii? Przyprawy, a jakże!

Część moich skarbów :)
Chilli z Kaszmiru o bajkowej, karminowo-czerwonej barwie oraz kapsułki zielonego i czarnego kardamonu.
Nie ma jak świeżo utarta kurkuma.

Gdy na targu w Bombaju zobaczyłam osnówkę gałki muszkatołowej oczy zaświeciły mi dzikim blaskiem, gdy powąchałam czarnego kardamonu dostałam małpiego rozumu. Na szczęście obok dzielnie czuwał M, a jego powszechnie znany zmysł negocjatora wyostrzył się w tej chwili wprost proporcjonalnie do mojego zapału. Nie będę się wdawać w szczegóły, podsumuję jedynie, że Colaba Market w Bombaju opuściłam po dwóch godzinach targowania, obładowana kilogramami kurkumy, kory cynamonu, kardamonem w dwóch postaciach, magicznie czerwonym proszkiem chili z Kaszmiru, kuminem, tamaryndowcem, kilkoma odmianami garam masali oraz innymi specyfikami, które to aktualnie służą mi do podróży kulinarnych.  Szczypta magii (nie mylić z maggi), kardamonowe czary mary nad kubkiem kawy i już jestem w Radżastanie. Założę się, że każdy gotujący obieżyświat urządza sobie takie kuchenne podróże. Kulinarne podróże do Indii są do tej pory moimi ulubionymi.

Indie są pyszne. Poza tysiącem innych, mniej lub bardziej pochlebnych epitetów, ten podoba mi się najbardziej. Bo jest prawdziwy i obiektywny. Nie wierzę, że komuś może nie smakować dobra, chrupiąca mysore dosa, bogate kashmiri pulao, pikantny butter chicken, czy po prostu świeże lassi. Jest tylko jeden warunek. Trzeba znaleźć odpowiednie miejsce.

Najlepsza mysore dosa jaką jedliśmy w Indiach, Waranasi.
Podczas czterech tygodni spędzonych w Indiach, zwalające z nóg jedzenie udało nam się upolować zaledwie kilkakrotnie. Mimo to, wrażenie było tak spotęgowane, że gdyby ktoś zapytał mnie, co w Indiach jest najlepsze, bez wahania odpowiedziałabym, że kuchnia. Dla mnie i dla M Goa ze świeżymi rybami i owocami morza plasuje się w czołówce ale w kilku miejscach w głębi lądu też nieźle podjedliśmy. Sprawdzona zasada szukania miejsca, gdzie z dużym prawdopodobieństwem dadzą człowiekowi dobrze zjeść polega na wypatrywaniu tłumów i kolejek. We wszystkich stoiskach na targowiskach czy barach przy plaży tabuny ludzi przyglądających się smakołykom i je konsumującym prawie zawsze gwarantowały, że dobrze trafiliśmy. Dla przykładu po najlepsze samosy w Bombaju  staliśmy w kolejce dobre kilka minut (cena za jeden przepyszny pierożek wyniosła 0,40 zł!). Gorzej jest w przypadku knajpek ukrytych w wąskich uliczkach, których za nic nie znaleźlibyśmy, gdyby nie przewodnik. Należą do nich bezkonkurencyjne Honey & Spice w Puszkarze oraz Millets of Mewar w Udajpurze (to tam, gdzie piliśmy kardamonowe lassi). W pierwszej z nich zjedliśmy najlepsze śniadanie w Indiach, a Millets odwiedzaliśmy podczas każdego posiłku w Udajpurze, choć mamy niepisaną zasadę, że nie jemy dwa razy w tym samym miejscu, bo przecież fajnie jest próbować czegoś nowego.  Zasadę złamaliśmy dwukrotnie, raz w przypadku Millets, drugi raz na Goa, gdy znaleźliśmy "nasz bar" i po codziennych grzecznościowych negocjacjach z właścicielem, zasiadaliśmy do kolacji składającej się z gigantycznych krewetek i świeżych ryb, równie pokaźnych rozmiarów, aż sama się dziwię, że byliśmy w stanie tyle zjeść.

Jeśli chodzi o Honey & Spice to największym minusem knajpki jest jej lokalizacja. Stoliki umieszczone są w głębi targowiska i nie ma co się łudzić, że popijając świetną kawę z kardamonem,  złapie się choć jeden promień słońca. Warto się jednak przełamać i choć zerknąć w menu, bo słaba lokalizacja wyczerpuje pulę minusów. Każda pozycja z menu jest interesująca i brzmi smakowicie. Nasza owsianka oraz pełnoziarniste musli z górą owoców i orzechów były przepyszne, a do tego  dostaliśmy świetnie zaparzoną kawę z ziarenkami kardamonu, która była najlepszą kawą jaką wypiliśmy w całych Indiach.



Śniadanie w Honey&Spice
W Millets of Mewar zjedliśmy dwie kolacje oraz jedno śniadanie i jestem pewna, że gdybyśmy zostali w Udajpurze dłużej na pewno ilość wizyt byłaby równa ilości posiłków. Właściciel jest propagatorem lokalnej, zdrowej kuchni i ogólnie pojętej kultury regionu. W restauracji można kupić przygotowywane na miejscu przepyszne ciasteczka z amarantusem, idealne do zabrania na dalszą drogę, jak również lokalne wyroby rękodzielnicze. Millets oferuje też lekcje gotowania regionalnych smakołyków. Przede wszystkim jednak w Millets of Mewar można fantastycznie zjeść. Każde danie z menu, którego spróbowaliśmy było przepyszne. Część z nich czasem odtwarzam w mojej kuchni podróżując kulinarnie. W ten sposób zaadaptowałam w domu poranną owsiankę z prażonym amarantusem oraz sałatkę z  tartej marchwi z burakiem i kokosem, którą ostatnio przyrządzam z dużą częstotliwością dlatego, że jest obłędnie smaczna. Zdarzyło mi się też odtworzyć kashmiri pulao, aloo gobhi oraz dal makkhni podczas pewnego hinduskiego wieczoru. Innymi słowy Millets zachwyciło nas swoją kuchnią i z przekonaniem stwierdzam, że jest to miejsce, którego będąc w Udajpurze nie można pominąć.

Śniadanie w Millets of Mewar
Kashmiri pulao, veg raita oraz curry z nerkowców w Millets of Mewar
Aloo gobhi czyli curry ziemniaczano kalafiorowe w Millets of Mewar
Sałatka z tartej marchwi z burakami i kokosem w Millets of Mewar. P.S. W Millets po raz pierwszy piłam piwo z ceramicznego kubka :)

3 komentarze:

  1. kuchnia indyjska jest moją ulubioną, również pod kontem całej masy pysznych dań wege - inspiracji do pysznego gotowania jest bez końca :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gosiu, idealnie trafiłaś w sedno. Mimo, że jadam mięso w Indiach, poza Goa, przez trzy tygodnie jadłąm wyłącznie posiłki wegetariańskie i ani razu się nie nudziłam.

      Usuń
  2. Nie dość, że o bliskim mi kraju, to jeszcze świetnie piszesz! Można czytać i czytać i głodnieć i głodnieć, linijka po linijce! Zawsze wolałam czytać o jedzeniu w danym kraju, niż np.... o zabytkach ;-).

    PS. Pierwszy raz widzę kurkumę w wersji niesproszkowanej. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń