"DO NOT TAKE THE JESABELL!" Taki oto komentarz usłyszeliśmy od pary podróżników z Kazachstanu. Chcieliśmy dostać się do El Nido, na wyspie Palawan, z miasteczka Coron, na Busuandze, drogą morską. Ponoć, podczas rejsu Jesabell, po około 6 godzinach kurczowego trzymania się czegokolwiek oraz intensywnych modłów o przetrwanie, przemoczony na wskroś pasażer zaczyna postrzegać swoje położenie w charakterze przygody. Postrzeganie to rośnie wprost proporcjonalnie do malejącej odległości od portu docelowego. Tego niestety, a może na szczęście nie sprawdziliśmy. Popłynęliśmy Overcomer'em. Przygodą rejsu tego wprawdzie nazwać nie można, ale przynajmniej do El Nido dotarliśmy lekko tylko muskani morską bryzą.
Z pewnymi komplikacjami zdobyliśmy mały domek na oddalonej od miasta plaży i zaczęliśmy, oczywiście, rozglądać się za Jakimś Jedzeniem.
Pierwszą przeszkodą w poszukiwaniach na prawdę Dobrego Jedzenia był fakt, że El Nido, uroczo położone wsród stromych klifów, to prawdopodobnie najbardziej popularne miejsce do plażowania na Filipinach, zaraz po plażach na Boracay. W centrum, przy głównej plaży, knajp całe mnóstwo. Cóż z tego skoro menu we wszystkich jest niemal jednakowe, jedzenie doprawione miejscowym Fixem Knorr, a świeżutki tuńczyk trafia na talerze wysmażony na wiór! Na pocieszenie pozostało tylko w miarę tanie piwo (0,32 ml - 50 peso = 4 zł, 1 l - 90 peso = 7,20 zł). I tak co wieczór na Taką Sobie kolację spacerowaliśmy z naszej rajskiej, zacisznej plaży do centrum, podczas gdy Prawdziwe Pyszności leżały na wyciągnięcie ręki... A trafiliśmy na nie dopiero ostatniego wieczora!
Podczas porannego spaceru, wzdłuż "Naszej", boskiej plaży, zagadnął nas "Nasz" plażowy sąsiad, z zapytaniem, czy nie chcielibyśmy spróbować "Jego Kuchni". Chcieliśmy. Umówiliśmy się wiec na wieczór, zlecając zakupy: rybę, krewetki i piwo. Ach, co to był za wieczór... Kolacja była WYŚMIENITA! Grilowana Lapu-Lapu, świeże, dorodne krewetki na maśle, lekko podsmażony ryż z chrupiącymi warzywami, soczysty jackfruit... Jakby tego było mało, Antonio ugościł nas w ogrodzie, przed swoim domem. Siedzieliśmy sobie pod drzewem nerkowca, patrząc na morze i zachodzące słońce. Uderzające o brzeg fale, lekko muskały nasze twarze, będąc jednocześnie najprzyjemniejszą muzyką... Warto było spędzić dwa tygodnie na poszukiwaniach! Szczególnie, że Wielki Finał był wciąż przed nami!
Nic nie zapowiadało, że Finał ów nastąpi w nijakim miasteczku Puerto Princesa. Być może jestem odrobinę niesprawiedliwa, podejmując się takiej oceny na podstawie jednego popołudnia. Być może w Puerto kryją się jakieś uroki. Nam jednak nie było dane ich zasmakować. Zasmakowaliśmy za to w kolejnych Pysznościach. Nie było łatwo. Kierując się instynktem i zdrowym rozsądkiem, knajp szukaliśmy w pobliżu morza. Gdy zawisła nad nami wizja posiłku w Mc Donald's, skierowaliśmy nasze kroki w stronę lotniska. I tu się dopiero zaczęło. Pierwszy był tuńczyk, cudownie świeży, pachnący morzem, idealnie przyrządzony na grilu, surowy i soczysty w środku stek. Podany na liściu bananowca, jedynie skropiony sokiem z calamansi, w towarzystwie papryczki chili do zagryzania. Marzenie... Następnie zapragnęliśmy spróbować miejscowego ceviche. I znów strzał w dziesiątkę! Cały sekret tego dania to najświeższa ryba. Efekt, zachwycający! W tych okolicznościach, gromadząca się powoli kolejka gości, oczekujących na wolny stolik, zupełnie przestała nas zastanawiać. Jak okazało się później restauracja (link), jest najpopularniejszą knajpą w okolicy, a stoliki trzeba zazwyczaj rezerwować z wyprzedzeniem. Sami spróbowaliśmy jeszcze steku z marlina oraz kalmarów na ostro... W ten oto sposób pożegnaliśmy Filipiny. Po to, żeby w Malezji spróbować największych krewetek w życiu. Ale to już temat na odrębną opowieść. O miłości do Borneo, od pierwszego wejrzenia ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz