Azja jest dla mnie jednym z synonimów Dobrego Jedzenia. Pierwsze wspomnienie-Koreańska knajpa w Katmandu, pikantne bogactwo smaków i aromatów, jest tak intensywne, że do dziś wspomnienie koreańskiej kuchni wywołuje u mnie błysk w oczach i ogromny apetyt. A Dahl Bat po trudach trekingu... Takich wspomnień mogę przytoczyć mnóstwo. Stąd też do każdej azjatyckiej wyprawy przygotowuję się jak do wyjątkowej kolacji. Po prostu WIEM, że zjem świetnie, w ciekawym miejscu, w doborowym towarzystwie...
Po przyjeździe do kraju zajmującego ponad 7 tysięcy wysp na ciepłym morzu czekałam tylko, aż morskie stwory same zaczną wskakiwać na nasze talerze. Prosto z wszechotaczającego morza, zachaczając o prosty grill, ewentualnie taplając się wcześniej w kokosowym mleku. Niestety Filipiny to nie Tajlandia, a Dobre Jedzenie nie leży na ulicy... Nie należy jednak poprzestawać na grilowanych kurzych fragmentach! Pyszności są! Trzeba ich tylko cierpliwie poszukać. My szukaliśmy długo. Czasem zadawalając się Niezłym, czasem Całkiem Dobrym. Tymczasem finał naszych poszukiwań był na prawdę królewski!
Intensywne poszukiwanie owoców morza rozpoczęliśmy po dotarciu do pierwszego, filipińskiego miasta portowego na naszej drodze, to znaczy w Manili. Na ulicy nie znaleźliśmy nic. Coś tam niby leżało, jednak wygłodniali po ryżowo-warzywnej diecie na północy, nad morzem oczekiwaliśmy wspaniałości. W tej sytuacji wykorzystaliśmy doświadczenie i instynkt łowcy. Bo gdy ulice miasta, takiej na przykład Manili, nie zamierzają nakarmić nas świeżą, pachnącą morzem rybą bądź też krewetką, należy poszukać jednej z wielu Koreańskich restauracji. Zapewne i tam można skonfrontować nasze oczekiwania z rzeczywistością na niekorzyść tej drugiej, jednak na własnym przykładzie mogę zapewnić, że w większości przypadków powinno być pysznie. W naszym było. Bardzo. Zarówno ośmiornica jak i kalmary w pikantnym, lekko słodkim sosie, podane na gorących połmiskach w towarzystwie mnóstwa dodatków były wyborne. A z moich dodychczasowych doświadczeń kulinarnych wynika, że przygotowanie idealnej ośmiornicy do najłatwiejszych zadań nie należy.
Kolejna, wieczorna wyprawa poszukiwawcza zakończyła się w miejscu zwanym SEAFOOD MARKET. W przypadku marketu w Manilii nazwa jest nieco myląca. Znowu odwołam się do tajskich wspomnień, gdzie na Night Markecie (zamnkiętym już, niestety) lub na Chinatown w Bangkoku, można wybierać w tysiącach różnego rodzaju morskich stworzeń. Market w Manili wyglądał jakby przed nami gościł tam tabun wygłodniałych amatorów owoców morza. Kilka krewetek, osamotniony homar, trochę kalmarów i parę ryb. Jedzenie z kategorii Niezłe. Ceny z kategorii Europejskie. Goście z kategorii zamożni Chińczycy.
Wprost z dziesięciomilionowej metropoli dostaliśmy się na wyspę Busuanga, do miasteczka Coron, mekki amatorów nurkowania wsród japońskich wraków z WW2. Najlepsze jedzenie serwowano na dwóch, sąsiadujących ze sobą stoiskach. Na jednym sprzedawano głównie BBQ (Barbecue, czyli grilowane w postaci szaszłyczka wszystko co popadnie), w asortymencie drugiego były jedynie kurczaki z różna. W ciągu dnia zajadaliśmy owoce, których szeroki wybór zapewniał miejski targ. Na wieczór zapowiadał się wybór między dwiema wersjami Takiego Sobie... Większe możliwości w zakresie zjedzenia czegoś conajmniej Niezłego wydawał się mieć sprzedawca wszystkiego w postaci szaszłyka. Do niego wiec udaliśmy się z zapytaniem, czy byłby w stanie złowić dla nas coś pochodzenia morskiego. Złowił olbrzymiego Squida. Nie dosyć tego. Umiejętnie go nam przyrządził z wykorzystaniem grila. Był Bardzo Dobry, podany z małym calamansi (maleńki owoc cytrusowy z wyglądu przypominający małą limonkę, w smaku coś na pograniczu pomarańczy i limonki).
Zdjęcia niesamowite.
OdpowiedzUsuńPodróż kulinarna niezwykła!!!
Pozdrawiam
Iza