Po świętach wróciłam na me włości z jedną wielką rybą i dwiema mniejszymi. Szybko oceniając możliwości konsumpcyjne swoje oraz M, dwie mniejsze zamroziłam. Jedną wielką opędziłam trzy kolacje, no w zasadzie trzy i pół, bo na pewno na jutro zostanie coś z właśnie ugotowanego gara bouillabaisse (miał być zaledwie garnek ale jak zwykle, nie wiadomo dlaczego, wyszedł gar). Rybą wielką był sandacz, złowiony we wczesnych godzinach rannych, a wieczorem, tego samego dnia, podarowany mi przez drugą połówkę mojej siostry. Jak tylko zobaczyłam dar, oczy zaświeciły mi zachłannym blaskiem, do domu wróciłam podśpiewując radośnie i rozmyślając co też z podarowanym mi, najświeższym sandaczem jakiego widziałam, uczynię. Z pokaźnych filetów przygotowałam dwie wyśmienite kolacje, skupiając się na wzbogaceniu pysznej ryby sezonowymi dodatkami, tak by nie zdominowały jej delikatnego smaku. Natomiast resztki z filetowania posłużyły mi za bazę do rybnej zupy.
Jak wspomniałam kolacje były dwie i obydwie zaliczam do nad wyraz udanych. Pierwszego wieczora, rybie, delikatnie duszonej na maśle, towarzyszyło proste, dyniowe puree oraz duet podgrzybków i pora. Drugiego wieczora postawiłam na fenkuł, który kocha białe ryby oraz na karmelizowane pomarańcze z odrobiną ziaren kolendry. Obydwoje z M przyznaliśmy główną nagrodę pierwszej kompozycji. Druga, choć zaskakiwała połączeniem smaków, zdecydowanie lepiej będzie smakować w lipcowy upalny wieczór, niż w listopadową pluchę.
uwielbiam sandacza, jest rewelacyjny w smaku:)
OdpowiedzUsuń