4 kwietnia 2013

Kulinarne inspiracje. Indie w sercu Singapuru.

Pisałam już, że uwielbiam mierzyć się w kuchni ze wspomnieniami. Ostatnio mierzyłam się ze wspomnieniem najlepszego posiłku, jaki jedliśmy w najczystszej metropolii świata. Myślę, że trzy dni spędzone w Singapurze to zdecydowanie za mało, by tworzyć jakikolwiek, najbardziej nawet subiektywny przewodnik po miejscach, gdzie można dobrze zjeść. Mimo to zdecydowałam się na rekomendację jednego, szczególnego miejsca...

Restauracja nazywa się Lagnaa Bare Foot Dining (link) i mieści się w dzielnicy Little India. Jadłam tam najlepszy Masala Chicken w swoim życiu. Ciekawostką jest tablica upamiętniająca śmiałków, którzy wyszli cało i o własnych siłach, po samodzielnym zjedzeniu dania o określonym stopniu ostrości (skala od 0 do 10). Czynnikiem dyskwalifikującym upamiętnienie jest spożycie dania z dodatkiem jogurtowego ryżu, który ma właściwości łagodzące. Jako, że zamówiłam dla nas Masala Chicken, o sześciostopniowym stopniu ostrości  na spółkę i jeszcze na dodatek właśnie z jogurtowym ryżem, zostaliśmy z M zdyskwalifikowani już na samym starcie, o czym poinformował nas sam właściciel z grobową miną. Z tą samą grobową miną spytał czterokrotnie czy na pewno chcemy szóstkę. Podczas oczekiwania, a także w trakcie konsumpcji prowadziliśmy już swobodną rozmowę z właścicielem i jego przyjaciółmi, siedzącymi przy stoliku obok. Rozmawialiśmy o kuchni, podróżach, o wrażeniach z Singapuru i o Polsce. Uzupełnieniem przyjacielskiej, domowej atmosfery było cudowne jedzenie, prawdziwie indyjskie, z całym wachlarzem aromatycznych przypraw. Co do ostrości, ja sięgnęłam szczytu swoich możliwości, M deklarował, że zmierzyłby się chętnie z siódemką. Na koniec zostaliśmy uraczeni lekko posuszonymi ziarnami kopru włoskiego dla lepszego trawienia i zaproszeni do kolejnej wizyty. Niestety na kolejny dzień przypadało zakończenie podróży. Pozostało wspomnienie, które z wielką przyjemnością kultywuję co jakiś czas w swojej kuchni.


Poza dzielnicą indyjską w Singapurze posilaliśmy się w bajecznie kolorowej i gwarnej dzielnicy chińskiej. Mieliśmy to szczęście, że miasto odwiedziliśmy w przeddzień obchodów Chińskiego Nowego Roku, co w naszej pamięci pozostawiło niezatarte wspomnienia. szczególnie, że mieszkaliśmy w samym centrum Chinatown. Wierzę, że tak duża ilość świateł i kolorów, nie szybko zacznie blaknąc w mojej pamięci. 



Na straganach dzielnicy chińskiej królowały smakołyki, którymi, z okazji Nowego roku, zwyczajowo obdarowuje się bliskich. Można było znaleźć wszelkiego rodzaju owoce, słodycze i ogromne ilości suszonego mięsa wszelkiej maści. Na każdym rogu można było kupić sprasowane mięsko (Jerky) oraz Sticky Rice Cake lub Nian Gao, o których pisałam tu.

 W Chinatown spróbowaliśmy wyśmienitej surowej ryby (dosłownie danie nazywa się "Raw Fish"). Danie najprostsze i najsmaczniejsze zarazem. Surowa, świeża ryba, utarty imbir, dużo zielonej cebulki, trochę cebulki smażonej, olej sezamowy i sok z limonki calamansi. Każdy zjadł po dwie porcje, po czym porzuciliśmy nasze plastikowe talerze i plastikowe pałeczki, by przesiąść się z jednych plastikowych krzesełek na inne, też plastikowe. Serwowano bowiem przy nich kolejne zachęcające do konsumpcji pyszności, wyjątkowo nie podawane na plastikowych talerzach. Zjedliśmy jeszcze żabkę na ostro, meduzę w prostej, kwaśno-ostrej marynacie i dużą misę, tym razem już plastikową, tajskiej zupy Tom Yam Goong. Dodam, że ceny nijak się miały do tej całej "plastikowości". Przez bezpośrednią bliskość chińszczyzny na gwarnych straganach prawie zupełnie nie odwiedzaliśmy sławnych, singapurskich Hawker Centers. Byliśmy tam jedynie po śniadaniowe koktajle. Ja zdecydowałam się na wersję z awokado i bananem, M zamówił bardzo sycący koktajl na bazie duriana.

Singapur mimo obaw okazał się wyjątkowo smaczny. O ucztę dla oczu nie obawialiśmy się w ogóle  i rzeczywiście była wyśmienita. O wyszukanie smakołyków na talerze zadbaliśmy sami. W singapurskim Chinatown czy Little India zadanie to okazało się nad wyraz łatwe.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz